środa, 9 sierpnia 2017

Od Chelsea - Ostatni tydzień wolności I

Złapałam się gałęzi nad głową i podciągnęłam do pozycji siedzącej. Rozejrzałam się szybko. Było dość bezpiecznie, jako że w tej części jest mało wspinających się mutantów. Mimo wszystko, na wszelki wypadek rozłożyłam dookoła pnia kolce uniemożliwiające im wspinaczkę. Wciągnęłam nosem świeże powietrze i ostatecznie obudziłam się. Przeszłam gałęzią w stronę jednej z dwóch głównych odnóg dębu, gdzie w małej szczelinie przebywał cały mój dobytek. Na sobie miałam jednolicie czarną, idealnie wytaliowaną sukienkę, kończącą się nader wysoko, wraz z całą zbroją, jaką posiadałam. Płaszcz oczywiście spoczywał na moich ramionach, spięty dużą klamrą niewysoko nad piersiami. Złapałam mój łuk i schowałam go za poły płaszcza, wraz ze związanymi wieczorem strzałami, do których stworzenia żyłka kosztowała mnie całego królika u pewnego przesadnie energicznego handlarza. Było ich tuzin krótkich, lecących szybko i precyzyjnie, wyposażonych w drobne granitowe groty, a także dziewięć dłuższych zakończonych wymyślnymi haczykami, które wbijając się w zwierzęce ciało, krótko mówiąc, uniemożliwiają ucieczkę. Haczyki powodują nierówne wyważenie, przez co musiałam użyć dłuższego promienia i większej ilości lotek. Mimo to strzała wciąż delikatnie zbacza, więc używam jej, gdy zwierzę mnie jeszcze nie widzi, gdy cicho się skradam gałęziami do nic niespodziewającej się ofiary. Na mutanty przewidziałam dziś tylko topory.
Ruszyłam poza swoją bazę. Skoczyłam na inne drzewo. Było ono na tyle daleko, że musiałam się wciągać rękami, jednak nie sprawiło mi to większego kłopotu. Przemierzałam puszczę, jedynie co chwilę się rozglądając. Cisza jak makiem zasiał. Nie zaburzałam jej, bezszelestnie sunąc na nogach odzianych w sięgające za kostkę, czerwone Conversy.
Ujrzałam stadko królików. Ustrzeliłam jednego, naciągając ponownie cięciwę z prędkością światła, jednak reszta oddaliła się, zanim zdążyłam wypuścić strzałę. Doszłam gałęzią bliżej martwego już zwierzaka i spuszczając się z niej rękami, zeskoczyłam na ziemię. Nogi ugięły się pode mną, jako że od trzech dni nie stałam na płaskim i twardym gruncie. Pozostałam w przykucu, wyszłam tylko resztą ciała delikatnie do przodu i podpierając się lewą ręką, podeszłam do puchatej kulki. Odzyskałam strzałę, oczyszczając ją szmatką, znalezioną w jednej z kieszeni płaszcza.
Wtedy rozległ się huk. Byłam pewna, że był to wystrzał broni palnej drobnego kalibru.
Informacja ta z początku mnie przeraziła.
Ludzie, ludzie są blisko.
Poczułam jednocześnie ekscytację i strach. Tak dawno z nikim nie rozmawiałam. Zapomniałam już, jak to jest żyć między ludźmi. Pod wpływem chwili ruszyłam biegiem w stronę, z której nadszedł dźwięk. Na południe.
Jednak po chwili się opamiętałam. Wskoczyłam na najbliższe drzewo i z trudem uspokoiłam emocje. Hałas przyciąga dzikusy. Miałam już wystarczająco dużo problemów.
Nie potrafiłam. Ruszyłam powoli w stronę słońca. Był sam środek dnia, a ja pełzłam w objęcia śmierci. Dojrzałam czarnowłosego mężczyznę biegnącego wąską leśną ścieżką. Byłam na tyle daleko, że wpierw mnie nie zauważył. Wyciągnęłam łuk i skuliłam się, szczelnie opatulając płaszczem. Miałam trudną decyzję co do wyboru strzały, w końcu decydując się na haczykowate paskudztwo. Chciałam mu pomóc. Być może ja kiedyś będę w takiej sytuacji. Karma wraca, a ja już nie wiem, w co wierzyć. Przymierzyłam. Strzeliłam, zanim dojrzałam z którym mutantem mam do czynienia. Upewniłam się tylko, że nie potrafi się wspinać.
Mężczyzna spojrzał w moją stronę, na pewno nie widząc mojej twarzy, zakrytej kapturem. Odwróciłam się szybko i ruszyłam okrężną drogą do domu, by po drodze zgubić mutanta. Udało mi się to bez większych problemów, jednak musiałam poświęcić strzałę, obawiając się zakażonych pazurów.

Wieczorem położyłam się na gałęzi, nadal myśląc o czarnowłosym. Był dobrze zbudowany i na pewno młodszy ode mnie, choć dobrze doświadczony przez życie. Pomyślałam o cieple cudzego ciała i wręcz czując je na sobie, wydałam z siebie pomruk niezadowolenia. Zaschło mi w gardle, ale zignorowałam to uczucie. Nie do końca słusznie dałam dłuższe wodze wyobraźni. Niedługo przypomniałam sobie, jak mężczyźni w domu porozumiewali się na łowach.
Zagwizdałam wesoło. Zawiódł mnie brak jakiejkolwiek odpowiedzi, ale czego ja się spodziewałam? Że ktoś przyjdzie i mnie przytuli? Spojrzałam przed siebie, doglądając między koronami drzew drobne chmurki. Słońce powoli zbliżało się ku zachodowi. Zagwizdałam ponownie, przeciągle i głośno. Skojarzyło mi się to z nawoływaniem samotnego wilka.
Właściwie sprawiało mi to przyjemność – gwizdałam na różne dziwne sposoby, po czym wyczekiwałam chwilę i z zawodem próbowałam jeszcze raz.
Za szóstym razem.
Zagwizdałam i zaczęłam się zastanawiać, czy nie lepiej wziąć się za oprawianie królika. Gdy stwierdziłam w myślach, że wystarczy tej dziecinnej nadziei.
Usłyszałam.
Przeciągły, lecz przyjemny gwizd przeciął powietrze.
Zerwałam się. Upewniłam się, czy przypadkiem nie był to wybryk mojego układu oddechowego, dotykając palcami warg. Nie był.
Zagwizdałam jeszcze raz. Tym razem dźwięk zdawał się niespokojny, kojarząc się ze żmiją gotową do ataku.
Po chwili głuchej ciszy usłyszałam odpowiedź, czystą i melodyjną.
Zapominając o całym świecie, ruszyłam w tym kierunku. Opadłam na ziemię. Łatwiej było mi biec po twardym gruncie, zważając na mój stan otępienia umysłowego. Bose stopy kląskały cicho po wilgotnej ziemi. Uspokoiłam oddech i zagwizdałam. Bez chwili zwłoki ruszyłam w stronę odpowiedzi.
Biegłam kilkanaście minut. Pewnie było ich dwie, jednak strasznie mi się dłużyło. Pokonałam stare, zapomniane szlaki, zarośnięte krzakami. Na szczęście ta eskapada nie przyniosła mi żadnego uszczerbku na zdrowiu.
Zaraz za zakrętem, zmuszona byłam do nagłego zatrzymania się, bo zauważyłam rzekę. Wyprostowałam się, przypominając sarnę, która usłyszała łamaną gałązkę. Wtedy usłyszałam bliskie na trzy metry, ciche gwizdnięcie. Odpowiedziałam równie delikatnie i wtedy ujrzałam zacienioną sylwetkę. Z mojej prawej idealnie na końcu rzeki zachodziło słońce. Staliśmy więc, na przeciwnych brzegach, on na południowym, ja od północy. Oboje niewidoczni i oczernieni zachodzącym słońcem.
Kojarzycie sytuację, gdy postaci mające za tło zachodzące słońce są czarne? Tutaj, my i słońce, ustawiliśmy się tak, że oboje byliśmy okryci ciemnością. I choć zżerała mnie ciekawość, jak wygląda jego twarz, tak było uczciwiej. Wszyscy widzieli po równo. Zagwizdałam jeszcze raz, najweselej jak potrafiłam. Odpowiedział.
Byłam naprawdę szczęśliwą.
Wtedy się poruszył, co zasugerowało, że próbuje do mnie podejść. Zauważyłam mój stan. Nie miałam broni ani większości zbroi. Chciałam dać odpocząć mojemu ciału, gdy bez zmartwień relaksowałam się na drzewie.
Spanikowałam. Każdy mój mięsień odczuł impuls, wyuczony przez lata życia w dziczy. „Uciekaj”, głosił. Odwróciłam się, a płaszcz powiewał za mną, gdy biegłam co sił. Popędziłam, tym razem nieco krótszą drogą, zorientowawszy się, że rzeka ta, była moim źródłem, z którego regularnie pobierałam wodę. Sekundy później byłam w domu.
Żałowałam, że nie powstrzymałam instynktu. Chociaż, kto wie? Mógł mnie zabić z łatwością. Nocy tej, spałam w każdym najmniejszym elemencie zbroi, jaki posiadałam, a łuk ściskałam wraz ze strzałą na piersi.
Mimo to budziłam się trzy razy, tkwiąc w pewności, że słyszę kroki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz