Dzisiejszego ranka wraz z Ericem i młodym Floresem wyruszyliśmy na małą rundkę, dosłownie kilka kilometrów. Zaplanowaliśmy powrót pod wieczór. Wszystko byłoby okey, gdyby planów szlag nie trafił. Mieliśmy tylko sprawdzić czy oby monstra nie kręcą się za blisko obozowiska. Jak na życzenie natrafiliśmy na niezłą grupkę zakażonych. III typ. Wyłupiaste oczy jednego z nich wlepiły się w nas. Spod zlepionych fragmentów, imitujących włosy, mogłem zobaczyć jak krwawiące rany na ich paszczach kontrastują z białym odcieniem nagiej skóry. Szybko się przegrupowaliśmy. Każdy pobiegł w swoją stronę, aby odciągnąć potwory. Jednak w dalszym ciągu pozostaliśmy w zasięgu wzroku. W moją stronę skoczyły trzy z nich. Jeden jakże oryginalnie wspiął się na drzewo, aby z niego skoczyć na mnie i pobawić się mym ciałem. Inteligencję to one straciły. Jednak nie powinienem się rozkojarzać. Ten, który dobiegł do mnie pierwszy, został pozbawiony pary długich szponów. Upadł, tracąc równowagę, to jednak nie potrwa długo. Za chwilę się podniesie i ruszy w moją stronę, pokazując te zgniłe dziąsła. Ścisnąłem mocniej dzierżoną w ręku maczetę, wykonując silny zamach. Moje szczęście. Jedna z gadzin została pozbawiona głowy. Osobnik na górze odskoczył od rośliny, niszcząc jej korę. Musiałem w trybie natychmiastowym pochwycić w dłoń jeden z noży. Nie udało mi się jednak zabić owego skoczka. Cofnąłem się kilka kroków, kątem oka obserwując jak zakażony nie posiadający rąk, zajada się swoim towarzyszem. Wzbudziło to we mnie niejakie obrzydzenie. Nie miałem jednak chwili wytchnienia, którą mógłbym poświęcić na rozckliwianie się nad tym. Mutant syknął w moją stronę, opluwając mnie krwią. Spodziewałem się jego kolejnego ataku. Ten jednak mnie zaskoczył. Podciął mi nogi. Dotychczas jeszcze się z czymś takim nie spotkałem. Upadłem na mech, mocno uderzając barkiem o wystający korzeń jednego z tutejszych liściastych drzew. Dopiero gdy znalazłem się niżej od jego klatki piersiowej, postawił unieść umięśnioną - a zarazem kościstą - rękę i dźgnąć mnie pazurami. Uchroniło mnie od tego stoczenie się ze skarpy. Była o wiele większa niż się spodziewałem. Na dole szybko zrozumiałem, że nie mam na co czekać. Sięgnąłem po długie ostrze, lecz znieruchomiałem, gdy zrozumiałem, ze nie mam go przy sobie. Do tego nie mogłem oddychać. Filtry w masce zatkały się błotem. Fakt, padało przez ostatnie dwa dni. Mogłem tylko zsunąć ją z twarzy. Napastnik nie czekał, aż sięgnę po jakąkolwiek broń. Najlepszym sposobem będzie w tej chwili ewakuacja.
Nie myśląc więcej zacząłem biec. Nie dam rady pociągnąć tak długo. Ta bestia jest cholernie szybka. Zacząłem gwizdać na palcach. Mogłem nie zostawiać Shiro w obozie. Poszłoby łatwiej i szybciej. Ale może chociaż Vene się pojawi. Paskudny ptak mógłby być chociaż odrobinę, mniej arogancki.
Ale nie ważne jakbym na niego narzekał, zwykle zjawiał się z pomocą. Wystarczyłoby zwykle odwrócenie uwagi, atak w tym przypadku byłby nieudany. Kolejny gwizd i nic. Powinienem wrócić do reszty. Tymczasem próbuję zgubić zakażonego, bawiąc się z nim w kotka i myszkę. Broń palna nie wchodzi w drogę. Blisko są tereny podmokłe. Obawiam si zakażonych numer I, a to bydle jest o wiele gorsze. Stopy zaczynają zapadać mi się w mchu. To już nie potrwa za długo. Jeszcze dwa ostatnie gwizdy.
Cisza, jedynie szelest liści i pękające pod moim ciężarem patyki. Zajebiście, no jak mógłbym zaprzeczyć. Wtem niczym cięcie sztyletem, powietrze przebija trzepotanie skrzydeł. Spóźniony, ale zawsze. Teraz tylko jakoś ich zgubić.
~*~
Minęła może godzina, kiedy wróciłem na miejsce, gdzie rozdzieliliśmy się z towarzyszami. No tak, brak śladu. Może wrócili do Camelotu, a ja powinienem zrobić to samo? Jednak z drugiej strony, jeśli oni też musieli oddalić się na bezpieczną odległość... Muszę chociaż spróbować ich poszukać.
I w ten oto sposób trafiłem do jaskini, gdzie jakiś psowaty spojrzał na mnie wrogo, z chęcią mordu.
- Tylko bez nagłych ruchów. - usłyszałem spokojny głos. Niski chłopak spoglądał na mnie, przerzucając wzrok na swojego psa... Wilka? Cokolwiek to było. Zrzucił z szali czerwony szalik, opatulając ślepia czworonoga.
- Kim jesteś? - spytałem, nie zwracając uwagi na zaistniałą przed chwilą sytuację. Ten rzucił mi leniwe spojrzenie. Eh. - Spręż się z odpowiedzią, bo nie mogę marnować na ciebie reszty dnia.
- Asaki. - odrzekł krótko. Ta rozmowa żwawo się nie potoczy.
- Z kim jesteś? - zadałem kolejne z podstawowych pytań. Muszę mieć się na baczności. Każda grupka może być niebezpieczna.
- Podróżuję z nim. - pogładził psowatego po karku.
- Aiden. Wkroczyłeś na teren Camelotu, zdajesz sobie z tego sprawę? - toczyłem rozmowę, jakby zwierzęcia nie było między nami.
- W tych czasach są jeszcze jakieś granice? - mruknął, chowając twarz za maską.
- Wyznaczamy je od nowa. Jak długo wędrujesz sam? - cisza. Czyli pewnie od dawna. - Cóż, ja nic ci nie sugeruję, ale możesz razem ze swoim pupilkiem udać się wraz ze mną do bram Osady. Tylko musisz podjąć szybką decyzję, bo ja wychodzę szukać reszty mojej drużyny.
<Asaki?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz