wtorek, 28 listopada 2017

Od Maxine CD Mikel

- Tak, dobrze, że nas ostrzegłeś. Dziękuję mały.- Podrapałam kota za uchem i rozejrzałam się szybko w około.- Tu nie jest bezpiecznie. To był zły pomysł.- Spojrzałam szybko na Mikela i zaraz wróciłam do przeszukiwania wzrokiem nieprzeniknionego lasu, którego skraj był ledwie parę metrów od nas. W mojej głowie krążyły myśli. Wszystko było tak chaotyczne. Spojrzałam w górę na niebo, wciąż było dość ciemno. Obstawiałam jakąś 3 może 4 rano. Jak to możliwe, że byłam tak senna o tej porze? Powieki kleiły mi się do siebie nawzajem, ledwo znajdywałam siłę, żeby je otworzyć. Czułam się tak, jakby nasypano mi piasku do oczu i kazano wypatrywać czerwonych mrówek wśród mrowiska czarnych. Nie mogłam w żaden sposób ich zwilżyć, nie ważne ile razy mrugałam, czy zamykałam je na dłużej, czy na krócej, one pozostawały całkowicie wyschnięte, spierzchnięte. Dym z dogasającego ogniska jeszcze pogarszał sytuację. Zaczęły mnie piec. Głowa co jakiś czas opadała mi bezwładnie na klatkę piersiową, po czym nagły impuls zrywał ja z powrotem. Po paru razach zaczął mnie już boleć kark. Bałam się że za sekundę zasnę. Błądziłam wzrokiem po lesie i im dłużej to robiłam, tym cięższe stawało się moje ciało. Mój oddech stawał się płytszy. Spokojniejszy. Czułam się tak, jakbym połowicznie już spała. Skupiłam się na chwilę na Mikelu. W pobliżu mogą by inne mutanty. Musimy się stąd ruszyć. Teraz. Inaczej mamy dwie opcje. A zasnę i po nas, b zaatakują nas i po nas.
- Awar.- Szepnęłam próbując skupić wzrok. Lew spojrzał na mnie czekając na moje kolejne słowo.- Chroń.
Wielki kot wydał z siebie dźwięk pomiędzy warknięciem a mruczeniem. Basowy pomruk na znak zrozumienia odbił mi się w głowie donośnym echem. Widziałam jak ugiął się lekko na swoich łapach i przyczaił. Wpatrując jak ja w las przed nami, wymachiwał leciutko końcówką ogona. Słowo komenda. Jedno z wielu, które ćwiczyłam z nim miesiącami. Działa. Pokiwałam prawie nie zauważalnie głową i odwróciłam się znów do chłopaka, który stał nade mną z zaciętą miną.
- Wracamy.- Powiedziałam to jedno słowo z tak poważną miną na jaką mogłam się tylko zdobyć, a nie było to łatwe przez tą denerwującą senność. Spróbowałam wstać, ale gdy tylko pomyślałam o tym, aby mięśnie moich nóg ruszyły się i podniosły mój ciężar, te odmówiły mi współpracy. Nosz do jasnej, dobrze, trzeba się uspokoić, obudzić. Klapnęłam się rękami w policzki i przetarłam oczy. Rozejrzałam się ponownie po lesie. Cos tam było. Czułam to, coś mi mówiło, że one tam są, że czekają, ale jeśli będziemy za długo zwlekać… Wyjęłam moja kochaną katanę i wspierając się na jej ostrzu zmusiłam moje ciało do posłuszeństwa. Odnalazłam tą odrobinkę energii gdzieś na krańcu wytrzymałości. Zmusiłam się do stania prosto i wbiłam lekko katanę w ziemię. Później pomartwię się o ostrze, o to jak je naostrzę, czy o to czy się przypadkiem nie zniszczy. Dlaczego zawsze tak robię? A potem ostrzę ja kolejny tydzień. Zamrugałam parę razy. Muszę się skupić na rzeczach ważnych, a nie odjeżdżać gdzieś w nieznane myślami. Sięgnęłam do wnętrza rękawa, gdzie na moim nadgarstku plątała się samotna gumka do włosów i szybko, z wprawą związałam włosy w wysoki kucyk. Sięgnęłam do jednej z kieszeni kurtki i wyciągnęłam kawałek materiału – chustkę której używałam jako zasłony do walki z mutantami i zawiązałam ją na karku. Z drugiej kieszeni wyciągnęłam szybko gogle i założyłam je na czoło przekładając kucyk nad ich paskiem. Zamknęłam dokładnie wszystkie kieszenie. Oprócz tego sprawdziłam czy łatwo mogę wyjąć wszystkie moje ostrza pochowane w kurtce. Odetchnęłam głęboko gdy moja głowa ponownie zrobiła się za ciężka by utrzymać się w pionie.
- Gotowy do biegu?- Spytałam chłopaka, który z zdziwieniem patrzył na nią okrągłymi, niebieskimi oczami. Spróbowałam znów skupić wzrok, założyć poważną, zdeterminowaną i odważną maskę, która mogłaby go choć trochę uspokoić, próbowałam nie dać po sobie poznać jak bardzo zmęczona jestem, jak zamykają mi się oczy, próbowałam pokazać mu, że nie musi się o mnie martwić, że poprowadzę go do Osady i nic się nie stanie, ale czy sama w to wierzyłam? Musiałam. Podniosłam zmęczony wzrok na Mikela. Chyba mi trochę nie wyszło. Chłopak wpatrywał się w moje oczy, a ja widziałam gniew wzbierający na jego twarzy. Oczy, zawsze oczy.
- Co ty do cholery wyprawiasz! – wrzasnął na mnie z wyrzutem przejeżdżając po mnie wzrokiem od stup do głów.- Ledwo stoisz! Biegu? Zgłupiałaś!?
- A co niby twoim zdaniem mamy zrobić? Nie czujesz jak tam stoją? Nie widzisz co się dzieje? Nawet w tym stanie jestem zdolna dostrzec, że jeśli tu zostaniemy to niedługo zginiemy. Istnieje więc tylko jedno wyjście, biec. Pytasz co wyprawiam? Ratuje nam tyłki debilu. A teraz ruszaj się. Musimy być szybcy i czujni. Prowadź, pamiętasz najkrótszą drogę do Osady?
- Tak, pamiętam, ale i tak nie sądzę, że to dobry pomysł.
- A widzisz inną drogę? Bo ja mam 3 opcje, a, zostajemy tu, dając się zaatakować. Ostateczny wynik, giniemy jako mutanty. B. biegniemy i mamy jakąś szansę przeżycia. C. skaczemy z urwiska i poddajemy się bez walki, ale może przynajmniej nie staniemy się mutantami. Nie wiem jak ty, ale ja wybieram opcję B.
Chłopak westchnął, co dobitnie mówiło „nie wytrzymam z tą upartą dziewczyną” ale wiedziałam że przyznawał mi tym samym rację.
- Dogaś szybko ognisko, nie mamy dużo czasu. – Powiedziałam szybko na jednym wydechu. Podniosłam rękę do chustki i założyłam ja na nos tak, że zakrywała mi policzki, usta, szyję i nos. Zamrugałam znowu, oczy piekły mnie niemiłosiernie. Robiłam wszystko półautomatycznie. Rozluźniłam kark, robiąc małe koło głową. Rozluźniłam też barki i strzepnęłam ręce. Sięgnęłam prawą ręką do mojej katany i wyciągnęłam ją, z cichym chrzęstem metalu o piasek, z ziemi. Lewą ręką ponagliłam przyjaciela i ruszyliśmy przez las.
Biegliśmy i biegliśmy. Awar był przede mną, a przed nami biegł Mikel. Plątały mi się nogi. Oczy kleiły mi się coraz mocniej. Obraz mi się rozmazywał. Mój oddech stawał się coraz cięższy. Całe moje ciało krzyczało „dosyć!”, ale w miarę jak jego krzyk stawał się głośniejszy tym głośniej ja krzyczałam „jeszcze kawałek, nie poddam się teraz”. Co jakiś czas obraz mi się wyostrzał i w tych krótkich momentach widziałam jak Awar porusza uszami na wszystkie strony. Jego oddech też przyśpieszył. Nauczyłam się odczytywać takie sygnały i choć byłam naprawdę zmęczona wiedziałam, że ścigają nas pomiędzy drzewami. Nie myślałam jasno. Który mógł to być typ? IV? III? Coś przypominającego rozszarpanego człowieka przebiegło po mojej lewej. Typ VI. No jasne. Zapatrzyłam się w miejsce, gdzie przed chwilą zniknął Zakażony. I nagle usłyszałam zduszony krzyk.
- Uwaga!
Mikel zaalarmował mnie w samą porę, tuż przed nami wybiegła grupka mutantów było ich może 4, ale nie byłam w stanie policzyć ich dokładniej. Wzrok mi się mglił. Skręciliśmy w prawo i biegliśmy przed siebie. Mutanty były jednak odrobinę szybsze. Dwa z nich podeszły do nas od przodu, a dwa zostały z tyłu zabierając nam drogę ucieczki. Otoczyły nas. Podniosłam powoli lewą rękę i naciągnęłam gogle na oczy. Nie sprawdzałam co robił Mikel. Musiał sobie poradzić. Liczyłam na niego. Stanęliśmy do siebie plecami i czekaliśmy na ruch przeciwników. Nie mogłam zebrać myśli. Jak się zabijało ten typ? Awar wykonał pierwszy ruch rzucając się na mutanta i przegryzając mu czaszkę. Mądry zwierzak, przypomniał mi co ja mam robić. Lew szybko wrócił do mnie i stanął koło mojej lewej nogi. Drugi z mutantów rzucił się w naszym kierunku. Jednym szybkim cięciem przebiłam mu klatkę piersiową, jednak uderzenie było za lekkie bym przecięła go na pół i nie trafione. Spróbowałam wyjąć katanę, ale nie mogłam, zablokowała się. Miałam za mało siły. Trzymając prawą ręką katanę i uwięzionego na niej Zakażonego wyjęłam lewą ręką cienki sztylet, który wyglądał prawie jak szpikulec. Zanim jednak zdążyłam się zamachnąć, zauważyłam pazury, które przeszyły powietrze przede mną i rozbiły czaszkę potwora na drobne kawałki. Mutant opadł bezwładnie na ziemię a ja przytrzymując go podeszwą buta zdołałam w końcu wyciągnąć katanę. Chciałam podziękować pupilowi za ratunek drapiąc go za uchem jak zawsze lubił, ale ten zamiast przyjąć nagrody warknął gniewnie. Porządnie się zdziwiłam. Normalnie nigdy nie oponował przed pochwałą, no chyba że było coś jeszcze do zrobienia. Rozejrzałam się gorączkowo w około. Zauważyłam Mikela koło jakiejś wielkiej dziury. Z wolna był otaczany przez mutanty. Typy VI i III. Chciałam pobiec mu na pomoc, ale nie mogłam. Zrobiłam parę kroków i wyciągnęłam do niego rękę, w której wciąż trzymałam czyste ostrze. Po 6 kroku zaczepiłam się o korzeń jakiegoś drzewa i przewróciłam się. Przekręciłam się na plecy. Patrzyłam w niebo przez korony drzew, a moje powieki same kleiły się do snu. W oddali słyszałam odgłosy walki. Odróżniałam szczęk katany o kości mutantów typu VI i zastanawiałam się czy to nie moja katana. To było takie głupie, przecież moja katana ciążyła mi w prawej dłoni. A wiec to był Mikel. Walczył tam sam, pośród tych wszystkich mutantów i to moja wina. Bo zachciało mi się oglądać gwiazdy. A teraz oboje zginiemy. Nie, nie pozwolę kolejnej osobie zginąć z mojego powodu. Wstawaj. Walcz. Walcz!
Przekręciłam głowę. Gdybym tylko miała odrobinę energii. Gdyby nie chciało mi się tak spać… Po co zarywałam ostatnie noce? Mikel… Spojrzałam na to co trzymałam w lewej ręce. Pamiętam sposób, na obudzenie się. Sama ostrzyłam ten sztylet, wiem do czego jest zdolny. To nie będzie przyjemne, ale czy mam jakiś wybór? On tam zginie. Zginie przeze mnie. Bo nie potrafię się na to zdobyć. Mam wybór. Szlak by to. Podniosłam lewą rękę, wysoko. Tak jak tylko mogłam i z całej siły która mi jeszcze pozostała wbiłam sobie mój sztylet w lewe udo. Ból był przerażający. Tak jak podejrzewałam obudziłam się, ale zapłaciłam za to wysoką cenę. Nie pora teraz na to. Zrobiłam prowizoryczny opatrunek z mojej chusty na udzie. Prawdopodobnie krzyczałam, ale moje zmysły były przytłumione. Poderwałam się chwiejnie z ziemi. Pierwsze parę kroków robiłam nie pewnie, utykałam na lewą nogę jak jeszcze nigdy. Po chwili znalazłam rytm. Pomagałą mi adrenalina krążąca w moich żyłach. Chwyciłam katanę obiema rękami. Awar został z tyłu koło tego drzewa. Albo tam mi się wydawało. Nie kontaktowałam za bardzo. Wiedziałam że mam jeden cel. Zabić mutanty. Tylko to się teraz liczyło. Ocalić Mikela, zabić Zakażonych. Głowa, skup się na głowie. Wpadłam w tłum potworów. Nie patrzyłam co robię. Jeśli przeciwnik się nawinął atakowałam lub się broniłam. Działałam kompletnie automatycznie. Ktoś musiał mnie osłaniać. Bo ktoś to robił prawda? Inaczej już dawno bym zginęła. Chociaż ćwiczyłam ten taniec tysiące jak nie setki tysięcy razy w moim obecnym stanie cudem było poruszanie się. Nie oszukujmy się. Po chwili, która trwała wieczność, moje ciało już nie mogło, ale to samo tyczyło się chyba mutantów. Rozejrzałam się wokół i z zadowoleniem stwierdziłam, że nikt już nie stoi. A gdzie jest Mikel i Awar? Nie wiem. Mało mogłam teraz skojarzyć. Jedno pytanie nie dawało mi spokoju. Czy są bezpieczni? W oddali usłyszałam głos Mikela i ciężkie kroki Awara, który biegł po suchych gałęziach lasu. Ktoś mnie wołał. To chyba znaczy, że nic im nie jest. Wspaniale. Zamknęłam oczy i z westchnieniem ulgi osunęłam się na ziemię pośród trupów.

<Mikel?>

poniedziałek, 27 listopada 2017

Od Shinaru CD Mikela

W mojej głowie od razu zapaliła się lampka świadcząca o zwycięstwie. Musiałem nadrobić co nieco, przez zaniedbanie ostatniej wyprawie. Kto powiedział, że w ten sposób nie mogę? Nie ma nic w regulaminie o tym, nie licząc wyjścia bez pozwolenia. Kara za to mogłaby być niezbyt przyjemna... wolałbym nie wylądować poza murami bez dachu nad głową. Jedyną szansą na uniknięcie konsekwencji w razie wpadki jest znalezienie czegoś przydatnego, na co jest marna szansa. Poszukiwacze przeszukali najbliższe 100 km, a szansa na dojście pieszo dalej w jeden dzień jest równa zeru.
Westchnąłem cicho z nadzieją, że ta wyprawa wypali. Miejscem, w które najbardziej chciałem pójść było nic innego jak stare tunele metra. Wraz z innymi nigdy nie schodziliśmy do podziemi z obawy przed atakiem, lecz nikt nie zważał na to, że może być tam coś ciekawszego niż kupa gruzu i stęchłe powietrze. Nie odstępująca na krok adrenalina, czujność oraz ciekawość -zawsze w takich sytuacjach powodowała, że takie ryzyko stawało się opłacalne.
Wkładając ręce do kieszeni wróciłem do osady zagadując jeszcze po drodze do strażników. CI to mają nudną robotę... tylko stać i pilnować przez cały czas. Nie dziwiły mnie już widoki kart , czy innych zapychaczy czasu, by warta nie była kompletną stratą czasu. Rzadko ktoś nowy przychodzi i rzadko kto wychodzi, więc rozumiałem ich w pełni. Zamieniwszy z nimi parę zdań wróciłem do siebie chcąc ułożyć w głowie plan naszej wycieczki i spakowanie najważniejszych rzeczy jak latarka czy mały zestaw pierwszej pomocy w razie - nie daj boże- wypadku.
~*~
Jak nigdy nic odprawiłem swoją poranną rutynę. Czasami się zastanawiałem czy jestem jedyną osobą, co wstaje o 6, by zrobić pranie...nawet kiedy temperatura jest dość niska. Chodziłem już w grubym czarnym sweterku z golfem i długimi rękawami, by jakoś nie trząść się z zimna. Nie należałem do osób co dobrze to znosiły. Wolałem ciepło.
Miałem już wszystko gotowe do wyprawy. Pozostało jedynie przemycić się jakoś poza bezpieczną strefę. Miałem jednak na to sposób. Punkt 8 rano strażnicy zmieniają się zostawiając niestrzeżone przejście na około minutę. W tym czasie musimy szybko przejść i oddalić się na bezpieczną odległość. Szanse były dość spore, lecz do tej godziny trzeba będzie znaleźć gotowego już Mikela...szkoda jednak, że nie wiedziałem gdzie ma pokój i nie ustaliliśmy dokładnej godziny.
Przygryzłem nerwowo wargę i drgnąłem czując zimny wiatr na skórze. Szybko się zabrałem nie chcąc dłużej siedzieć na mrozie bez odpowiednich ciuchów. Choroba to ostatnie czego mi brakuje do szczęścia. Schowałem usta w golfie i naciągnąłem przydługie rękawy bardziej na dłonie, by nie marzły nie potrzebnie. Włosy postanowiły zacząć mi wpadać do oczu, bo nie związałem ich. Skutkowało to oczywiście kompletną ślepotą, aż nie wszedłem do środka.
- Blond włosa krwawa Merry? - usłyszałem głos tuż przed sobą, więc szybko się zatrzymałem unikając stłuczki.
- Bardzo śmieszne - prychnąłem kręcąc głową, by grzywka znalazła się na swoim miejscu po lewej stronie twarzy. Tak czy siak, wyglądałem, jak jakaś kobieta z poranną fryzurą.
Przede mną stał Mikel z lekkim uśmiechem. Napuszyłem poliki niby oburzony, choć w rzeczywiście przyznałbym mu racje z tą uwagą.
-Mam nadzieję, że jesteś gotowy, bo równo o 8 trzeba wyjść — Mruknąłem zadzierając głowę do góry, by spojrzeć w jego krystalicznie niebieskie oczy. Przeklęty los niskiej osoby... wszyscy patrzą na nią z góry.
- Wszystko mam gotowe...w porównaniu do ciebie chyba - czułem jak zlustrował mnie spojrzeniem.
- Zaraz pójdę się przebrać noo.... - jęknąłem urażony — Nie paraduje na co dzień w stroju na wyprawy.
Nie był to dosłownie strój na wyjścia poza mur. Po prostu zawsze w nim wychodziłem, gdyż czułem się lepiej, a do tego był wygodny i ładny. Nie ma to, jak przejmować się wyglądem, gdy dookoła mogli być zarażeni.
- Za piętnaście 8 bądź pod drzewem — minąłem go z niby fochem. Nim zniknąłem za rogiem usłyszałem jego cichy śmiech.
Podreptałem szybko chcąc się przebrać i wyjść. Czułem już tą narastającą adrenalinę w moich żyłach przez co nie mogłem przestać się uśmiechać, a moje ruchy były szybsze niż zazwyczaj. Nie minęło za długo czasu, gdy ubrałem czarny strój z żółtymi elementami. Nie był zbyt zwyczajny sądząc po niektórych elementach. Na przykład takie ochraniacze trzymające się na czarnych sznurach czy odsłonięta prawa łydka. Przy tej pogodzie może być to błędem... ale i tak przeżyje. Z włosami miałem jednak problem. Przez wyjście na wiatr skołtuniły się i straciłem czas na rozczesywanie ich bez większych strat. Mogłem jedynie się domyślić, że przyjdę na miejsce parę minut spóźniony...a to ja się martwiłem, że Mikel nie przyjdzie.
Jak najszybciej poszedłem w umówione miejsce miejąc jednak ciupkę nadziei, że nie zawaliłem sprawy. Czarnowłosy już tam czekał, a ja niczego nawet nie mówiąc potruchtałem już w stronę bram. Mogłem się domyślać jedynie miny towarzysza, choć nie minęła chwila, a już był u mojego boku. Zdążyliśmy, przez co mogłem odetchnąć z ulgą. Dwóch strażników akurat poszło w stronę małego budynku niedaleko ich posterunku, a my szybko przeszliśmy przez bramy nie zwracając na siebie uwagi. Przystanąłem dopiero wtedy, gdy miałem pewność , że nas nie zauważą.
- Co tak długo? - zapytał spoglądając w moją stronę.
- Tylko kobieta może zrozumieć problemy z kołtunami — zarzuciłem kucykiem na bok z lisim uśmiechem. Sam się przyznałem, że bardziej mi do kobiety, niż faceta, ale przecież liczy się to, co ma się w środku, a nie na zewnątrz...prawda?
- Jakie miejsce wybrałeś? - Zaczęliśmy iść dalej wchodząc na stare, już dawno nieużywane ulice miasta. Natura już zrobiła co nieco, przez co widok był wręcz piękny. Ciężko sobie teraz wyobrazić, jak kiedyś jeździły tu na okrągło samochody, a chodniki zapełniali ludzie. Dziś wszystko porasta mech, pojazdy są zardzewiałe i raczej nie zdolne do użytku, a budynki popękane i nieużywane.
- Oczywiście, że tunele metra — odpowiedziałem dumnie podpierając się po bokach. - Jedno zejście znajduje się około 20 minut drogi stąd, choć znam dobry skrót — mrugnąłem do niego i skręciłem w jedną z bocznych ulic.
Otaczała nas kompletna pusta, a jedynym źródłem dźwięku był wiatr otulający budynki i nasze kroki. Westchnąłem głośno łapiąc w płuca w miarę świeże powietrze i wskoczyłem na jakiś kawałek gruzu, a następnie na wrak samochodu. Metal zaskrzypiał pod moim ciężarem. Nie obawiałem się jednak ataku. Może i byłem zbyt pewny siebie, ale zarażeni przeważnie nie starali się być cicho podczas nacierania na swoją ofiarę. Wystarczyło się wsłuchać.
- Czemu metro? - Wydawał się nieco zaniepokojony tą decyzją. Nie dziwę mu się lekko... tylko debil by tam szedł tylko we dwójkę.
- Nigdy tam nie byłem nawet w grupie. Głównie dlatego, że się po prostu boją. - Jęknąłem i wróciłem na asfalt zakładając ręce za głowę. - Nie śmią nawet pomyśleć, co tam jest. Może coś przydatnego znajdziemy i ujdzie nam na sucho wyjście bez pozwolenia. - uśmiechnąłem się spokojnie chcąc przekazać mu nieco pewności, a jednocześnie odgonić wątpliwości. - O jesteśmy - Zatrzymałem się przed zejściem do podziemi. Proste schody prowadzące w ciemność nie wyróżniały się od reszty miasta. Mech i pnącze i tu zawitały, a tablica z nazwą stacji wisiała jedynie na jednym mocowaniu. Nie byłem jednak w stanie rozczytać napisów... rdza oraz kurz skutecznie zasłoniły farbę.
- To jak? Gotowy? ? - Wyciągnąłem latarkę z małej saszetki przyczepionej do mojego paska i uśmiechnąłem się zachęcająco.

< Mikel? Jednak ci to tak zostawię XD>

niedziela, 26 listopada 2017

Od Mikela CD Maxine

Przyglądałem się zamyślonej dziewczynie. Z mojej perspektywy nie mogłem dostrzec jej oczu ponieważ jej płomienne włosy zasłaniały znaczną część twarzy. Siedziała w ciszy za pewne myślami wracając do wspomnień, przy których towarzyszyła jej matka. Musiała to być cudowna kobieta. W pewnym momencie dziewczyna obróciła się i spojrzała na mnie. Jej błękitne oczy przepełnione były nadzieją i troską, a ogniki odbijające się od ogniska tańczyły w jej oczach sprawiając, że nie mogłem oderwać do nich spojrzenia. Po chwili jednak rudowłosa odwróciła głowę i znów patrzyła na gwieździste niebo. To ostatnia taka noc gdy można poleżeć pod gołym niebem. Gdy spanie śnieg.. już nie będzie takiej możliwości. Zacznie się gra o przetrwanie. Będziemy musieli ograniczyć porcje posiłkowe... Ugh.. Mikel.. nie myśl o tym teraz. Będzie na to jeszcze czas. Teraz.. to nie jest ważne. Ważna jest ta chwila.
- Wszystko dobrze Max? - zapytałem z lekką chrypką w głosie
- Tak, tak mi się wydaje - odparła z głosem wypełnionym czułością lecz także niepewnością kładąc się obok mnie
- Szkoda, że gdy się obudzimy - przerwałem na moment i wyciągnąłem rękę ku niebu - Będziemy musieli wrócić do osady - westchnąłem a ręka bezwładnie opadła wzdłuż mojego ciała
- W takim razie nie chcę się budzić.. - spojrzenie Max utkwione było wciąż w gwiazdach
- Gdyby to było możliwe.. Byłoby wtedy zbyt pięknie - zimny wiatr zawiał wywołując na mym ciele dreszcz, spojrzałem w stronę ogniska.. przygasało
Podniosłem się z ziemi aby dołożyć do ognia. O dziwo z ziemi poderwał się również Awar.
-Awar.. - wyszeptała Max lecz zwierze nie zwracało uwagi na swoją właścicielkę
W tym momencie zza krzaków wyskoczył jeden z mutantów. Jeszcze nigdy wcześniej nie widziałem takiego zakażonego. Akel natychmiast rzucił się na potwora. Szarpanina trwała dosłownie chwilę gdy zakażony uciekł przerażony z powrotem w las. Miejmy nadzieję, że już tu nie wróci. W każdym bądź razie dotarło do mnie, że jest tu niebezpiecznie. Lecz jeszcze niebezpieczniejsze byłoby wybranie się na przeprawę przez las w stronę osady. Będę musiał wartować przez całą noc aby nic nas nie zaatakowało. Dzięki Awarowi mamy większe szanse, zwierzę ma dobry instynkt i oczywiście lepiej widzi w ciemności niż ja czy nawet Max.
Lew podszedł do Max a ta z dokładnością sprawdziła czy zwierze nie zostało zadrapane.
- Jest cały? - zbliżyłem się do dziewczyny stojącej przy białym czworonogu
- Tak.. nie widzę żadnego zadrapania - westchnęła dziewczyna - Dzięki Bogu.. straciłbyś całą swoją sierść głuptasie - pogłaskała lwa po grzywie i za uchem a ten zamruczał co nas oboje wprawiło w śmiech
- Na prawdę straciłby sierść? - zapytałem zaciekawiony
- Tak, on nie jest.. 'mutantem' jak niektóre z pupili innych osadników. - nie przestawała głaskać zwierzęcia a to w końcu rozłożyło się przy nogach dziewczyny - Awar jest zwykłym lwem afrykańskim.. Może nie zwykłym bo jest biały ale nie przeszedł mutacji. - Max przykucnęła przy Awarze a ten machnął ogonem
- Ciekawe jak mu się to udało.. przeżyć cały ten czas nie dając się nawet zadrapać.. - westchnąłem, a głowę przepełniła mi myśl, że ja jakoś też nadal żyje i nic mi nie jest - W każdym bądź razie dobrze, że jest z nami - uśmiechnąłem się pod nosem

<Max?>

Od Jae CD Hailee

- Nie marnowałbym przysługi na coś takiego. - powiedziałem, schylając się i łapiąc łanię za nogi. Odpowiednio wyważyłem ją w rękach, aby szybkim ruchem zarzucić ją sobie na plecy. Lekka nie była. - Chciałem zobaczyć, czy potrafisz przenieść to truchło dalej niż kilka metrów w stronę koni.
- Wiem, że to podstęp. - mruknęła, podchodząc do mnie pewnym krokiem i jednym ruchem chwyciła za część zwierzęcia.
- W takim razie teraz musimy przejść na drugą stronę osady. - westchnąłem. Nie chce mi się już zatrzymywać, więc niewygodny chwyt, którym trzymałem zdobycz będzie mi towarzyszył do końca.
- Szybko się z tym uwiniemy. Tak daleko to to nie jest.
- Z minuta czy dwie. - spojrzałem na niebo, które z każdą chwilą robiło się coraz ciemniejsze.
Zawiał silny wiatr, sprawiający, że po ciele przeszła mi gęsia skórka. Jak ja nienawidzę zimy. Nie można wtedy nic zrobić, bo i tak ci dupa odpadnie. Poza tym... Poza tym osada zawsze jest bardziej zagrożona. Nie tylko ze względu na panujący chłód i mniejsze posiłki. Nawet mimo tego jak wiele potworów czai się za bramą wciąż musimy walczyć z najgorszym ich przedstawicielem. Z tym, z którym żyjemy ściana w ścianę. Człowiek dla człowieka największą bestią.
- Jutro w południe. Miej już przygotowane konie. - westchnąłem, przymykając na chwilę oczy.
- Za to też będę ci coś wisiała? - burknęła cicho.
- Raczej ktoś musi troszczyć się o twój tyłek. Nie potrafisz podejść do sarny, a co dopiero mam pomyśleć o twojej walce z mutantami.
- Nie jestem taka bezbronna jak ci się wydaje.
- Pff. - przewróciłem oczami, spoglądając gdzieś w bok. Strażnicy właśnie się zmieniają, coraz więcej ludzi idzie w stronę Centrum. Niejako pora powrotu nam się udała.
Barkiem nacisnąłem na klamkę i popchnąłem drzwi. Na powierzchni stołówka i kuchnia były już praktycznie puste. Sami pracujący. Podszedłem do jednej z kucharek, znaną możliwie jedynie z widzenia.
- Muszę to gdzieś odstawić i wypuścić krew. - mruknąłem. - Rano wpadnę i ogarnę sprawę.
- Wydaje mi się, że możemy to zrobić za ciebie.
- To zdobycz podzielona na dwie osoby. Zrobię to sam.
- Będziesz tym kogoś częstował? - wtrąciła się Odell.
- Myślałem, że ciebie. - spojrzałem na nią kątem oka. Na twarzy malowało się zdziwienie dziewczyny, którego tak bardzo w tej chwili nie chciało mi się wygnać. - Przetrzymajcie to do jutra. - jeszcze raz zwróciłem się do kucharki. Pożegnałem się skinieniem głowy, chcąc bezszelestnie wyjść z budynku. Temperatura na zewnątrz była o wiele niższa, albo już wyczuwałem nadchodzącą plagę.
- Co zamierzasz teraz robić? - spytała ciekawska istota.
- Zapewne spać. A ty? Nie jesteś zmęczona? - odrzekłem, choć plany miałem zupełnie inne. Jeszcze nie pora na sen. Wykąpię się, pochodzę jeszcze po Centrum. Dopiero potem udam się w objęcia morfeusza.

<Hailee?>

sobota, 25 listopada 2017

Od Jaspera CD Jughead'a

- Że tak teraz? W tej chwili? - odparł. Serce biło mu szybciej niż powinno.
- Wcześniej jeszcze chętnie coś bym zjadł, ale muszę cie zabrać na spacer. - mruknąłem, obejmując go mocniej. To ciepło bijące od niego... Było takie przyjemnie, kojące. Pieczenie skóry natychmiast spadało na drugi plan. Przy nim nie czułem już takiego bólu. Jughead jest niczym najlepszy na świecie lek. Jakże to banalnie brzmi. - Możemy wstawać. - musiałem w końcu przestać go ściskać. Delikatnie odsunąłem ręce, wypuszczając go z moich ramion. Przeszedłem do siadu, ręką przecierając zaspane oczy i odgarniając włosy. Z moich ust wydobył się cichy śmiech.
- Wszystko aby na pewno okey? - chłopak usiadł przy mnie, podwijając kolana pod brodę.
- Tak, po prostu się cieszę. Cieszę, że w końcu nie muszę ukrywać tego, że żyję; że jestem tu z tobą. - nie mogąc pohamować śmiechu, podniosłem się i przeciągnąłem. Wystawiłem rękę w stronę bruneta, który przyjął pomoc. Po wymianie jeszcze kilkanastu zdań wyszliśmy z tej cholernej ciemnicy.
Na stołówce kończyła się pora śniadaniowa. Czyli było około dziesiątej, siedział tu już tylko liczne niedobitki, ale oni wszyscy mnie znali. Ten dziwny wzrok. No przecież, w końcu nie pojawiłem się tu od.. prawie trzech miesięcy. Na pytania co się ze mną działo odpowiadałem zbywająco. Po prostu brałem udział w wyprawie. Musiałem sprawdzić kilka rzeczy, chcąc udoskonalić osadę. Tyle, niech nie wtykają nosa w nie swoje sprawy. Z Juggiem usiedliśmy gdzieś pod ścianą, w ciszy jedząc posiłek. Ciągle sprawy nie dają mi te lampy. Jeśli zrobili wszystko o co prosiłem to może jeszcze jakoś wykrzeszę z nich prąd.
Po skończonym posiłku oczywiste było udanie się w stronę schodów.
- Jest dość zimno. Powinieneś coś jeszcze założyć oprócz tej bluzy. - mruknął mój towarzysz. - Właściwie nawet bym nie przypuszczał, że nosisz coś innego niż koszulę.
- Pożyczona. Od Aidena. - odpowiedziałem zwięźle. - Nie za bardzo mogę teraz dotykać skóry. Ból jakby gryzło cię stado mrówek. - parsknąłem. - To będzie chwila na zewnątrz. Nie zamarznę. Twoja obecność wystarczająco mnie rozgrzewa. - zaśmiałem się, lecz równie szybko zamilkłem, uświadamiając sobie jak to zabrzmiało. Jak an złość nie mogłem iść szybciej, zwłaszcza po schodach. Nosz cholera, zaraz spalę się ze wstydu.
Na szczęście szybko ukazały się nam drzwi. Nie czekając za długo otworzyłem je. Było tu jaśniej niż sądziłem. Zacisnąłem oczy, zakrywając je ręką.
- Świeci jak nigdy wcześniej. - mruknąłem zdenerwowany.
- Przynajmniej nie ma słońca. Tak to się kończy jak się przebywa w jakiejś krypcie tak długi czas. - uśmiechnął się do mnie
- Nie mam zamiaru tego powtarzać. - rzuciłem, starając się w dalszym ciągu przyzwyczaić do światła dnia. - Weź nas poprowadź w stronę sadu. - powiedziałem nie mogąc wygrać z 'blaskiem'.
- Chwycić za rączkę?
- Akurat śledzić cię dam radę. - zaśmiałem się. Jeszcze do bramy musiałem radzić sobie z bólem towarzyszącym otwieraniu oczu.
Człowiek stojący przy przejściu, wpuścił nas do środka. O tej porze już mało kto przebywał w sadzie. Teraz był właściwie pusty.
- Byłeś tu kiedyś?
- Może raz. - odparł, wzruszając ramionami.
- Na końcu jest odgrodzony pewien kwadrat ziemi. Takie pięć na pięć. A ja mam klucz. - powiedziałem, wyjmując z kieszeni wspomnianą rzecz. Dzięki Isy, że mi go przyniosłaś.
- Co tam jest? - uniósł brew, gdy zbliżyliśmy się do postawionych pni.
- Kiedyś ktoś posadził tam kilka kwiatów. Niebawem wszystkie opadną, więc przydałoby się je ostatni raz obejrzeć. - odparłem, otwierając drewnianą bramę. Wpuściłem chłopaka pierwszego, po czym zamknąłem za nami. Po śmierci tamtego staruszka wręcz przywłaszczyłem sobie to miejsce. Zerwałem jeden z białych kwiatów, wąchając go. Po krótkiej chwili wręczyłem go Jugheadowi. Zapach kwitnących roślin wprawić mógł w stan otępienia. Jaką rozkosz czuł teraz mój zmysł węchu. Mogłem wręcz zatonąć w ich woni, myśląc o tym, że biorę w nich kąpiel. Gdy tylko się rozmarzyłem poczułem na skórze zimne łaskotki. Spojrzałem w górę. Z nieba padał pierwszy śnieg. Swój wzrok przeniosłem na Jugheada. Śnieżne płatki, które zostawały na jego czarnych włosach dodawały mu niezwykłe uroku. Ta chwila jest piękna.


<Jughead?>

środa, 22 listopada 2017

Od Jughead'a CD Jaspera

Nawet nie wiem, w którym momencie udało mi się zasnąć. Przez emocje, które kłębiły się we mnie sądziłem, że zaśniecie tej nocy będzie się równało z rzeczą wręcz niemożliwą a jednak gdy znalazłem się w objęciach blondyna poczułem znajome uczucie.. poczucie bezpieczeństwa narastało z każdą chwilą spędzoną w ramionach Jasper'a. Nie pamiętam, kiedy ostatnimi razy czułem się tak jak teraz. Bezpiecznie. Nawet gdy siedziałem w ciemnej 'norze' przykryty od stóp do głowy kocem i nie wyłaniając się na powierzchnie nie czułem tego, że jestem tam bezpieczny. Sądziłem, że to spotkało Jas'a może spotkać i nas w najmniej oczekiwanym momencie. Czując ciepło bijące od mężczyzny w końcu mogłem zaznać spokoju. W końcu mogłem znów uśmiechnąć się i poczuć ciepłe łzy na polikach wywołane ogromnym szczęściem.
Otworzyłem oczy. Ciemność panująca w pokoju była jak zawsze tylko kwestia przyzwyczajenia. Już po chwili mogłem dostrzec wszystko co znajdowało się w pokoju. Do diaska, dlaczego musieliśmy zasnąć na podłodze? Nie miałem nawet pewności do tego, która może być godzina. Przy blondynie czas zawsze płynął mi niemiłosiernie szybko. Ciepły oddech z jego ust raz za razem gościł na mym karku przyprawiając moje ciało o ciarki. Jasper.. Nawet nie jestem w stanie pojąć tego jak cholernie bardzo mi go brakowało. Uszczypnąłem się w rękę aby mieć stu procentową pewność, że nie jest to sen, że to wszystko dzieje się na prawdę, że znów przy nim jestem. Myślałem, że tamten dzień był naszym ostatnim, ostatnim dniem kiedy mogłem spojrzeć w jego zakrwawione lecz nadal bladofiołkowe oczy, po raz ostatni usłyszeć jego głos, lecz najwidoczniej nawet na tym popapranym świecie możemy liczyć na cud.
Podniosłem się przeczesując ręką włosy. Obróciłem głowę i zerkałem na wciąż śpiącego Jasper'a. Uświadomiłem sobie, że to tak na prawdę nie ja cierpiałem a on. Ja tylko zostałem sponiewierany przez poczucie winy a on.. on musiał przejść przez piekło. Już z samego początku skreślił się z listy osób żyjących tym samym wpisując się na listę śmierci. Jednak znalazła się iskierka nadziei, która przerodziła się w światełko. To głupie. Teraz byłem na siebie wściekły za to, że pozwoliłem mu odejść od tak bez jakiejkolwiek próby pomocy. Islina natomiast nie poddała się i walczyła razem z Jas'em. Ona nie mogłaby.. nie pozwoliłaby na to aby blondyn stracił życie. Muszę jej podziękować.. Wiele dla mnie znaczy to, co zrobiła. Walczyła o życie Jasper'a gdy ja nie potrafiłem nawet wyłonić się z pokoju i pokazać innym mieszkańcom osady. Gdybym tylko wiedział, że istnieje szansa na uratowanie go.. gdybym tylko spróbował.. zareagował od razu..
Głupku, potrafiłeś tylko siedzieć i ryczeć jak dziecko.. 
Poczułem jak delikatna łza spływa mi po poliku. Szybkim machnięciem ręki wytarłem ją wierzchem dłoni. Platynowe włosy opadały Jas'owi na twarz przysłaniając wciąż wyraźne kości policzkowe. W pomieszczeniu była taka cisza, że ze spokojem mogłem usłyszeć jego każdy wdech jak i wydech. Przyglądałem mu się z dokładna uwagą aby dostrzec każdy szczegół, każdą zmianę jaką wywarło na nim to przeklęte zakażenie krwi. Chce zobaczyć jego oczy.. Chce zobaczyć w nich znów te same emocje i pełni radości fiołkowy kolor. W pewnym momencie zaczął się przebudzać. Obróciłem głowę i patrzyłem się przed siebie, w ciemność pokoju. Nie chciałem aby nakrył mnie na tym, że mu się przyglądam. Poczułem jedynie jak powoli podnosi się i przysuwa do mnie a następnie jego głowa swobodnie opada na moje plecy. Ręce natomiast, obtuliły moją talię. Czułem ich ciepło przebijające się przez moje ubranie i przysiągłbym, że czułem je jakby na nagim ciele. Delikatne i gładkie.. takie jakie zapamiętałem z wyprawy nad ocean.
- Jugg..? - jego zachrypnięty wciąż głos rozniósł się po pokoju odbijając od ścian i wracając do nas, do mnie.. jak zawsze wywołując dreszcz na skórze
Teraz to wszytko było prawdziwe. To nie był żaden sen czy iluzja. Wiedziałem, że jest to moja ostatnia szansa, że już więcej życie nie uśmiechnie się do mnie jak teraz i nie pozwoli na odzyskanie czegoś tak wspaniałego jak osobę, za którą oddałbym życie.. Nie miałem takiego szczęścia w przypadku ojca dlatego teraz będę się starać aby temu uroczemu blondynowi nie stała się żadna krzywda.
- Tak? - mam nadzieję, że nie wyczuł on tego jak bardzo w tej chwili mój głos drżał
- Chodźmy na spacer - odparł nie uwalniając mnie z objęć a wciąż tuląc się do mnie

<Jas?>

niedziela, 19 listopada 2017

Od Hailee CD Jae

- Nie sądziłam, że potrzebujesz tego aż tak bardzo - prychnęłam wymijając go - Za cel obierać kobietę? Jesteś okrutny.. - odwróciłam się do niego i złapałam za serducho - Okrutny...
- Owszem, jestem - odparł i znów dałabym sobie rękę odciąć, że się uśmiechał lecz przez tą maskę, która zakrywała jego twarz nie mogłam tego zobaczyć
Burknęłam pod nosem i udałam się w stronę koni pomagając przenieść mężczyźnie sarnę, którą upolował. Zarzuciliśmy ją na jednego z koni i zabezpieczyliśmy tak, aby przypadkiem po drodze jej nigdzie nie zgubić. Szkoda by było ją stracić. Zwłaszcza teraz gdy nadchodzi zima, a osada potrzebuje więcej zapasów niż przewidywaliśmy. Poza tym.. mam do wykarmienia jeszcze zwierzęta w osadzie. Konie są dla nas bardzo cenne, ponieważ dzięki nim szybciej się przemieszczamy z miejsca do miejsca ale jeżeli będzie potrzeba będziemy musieli je uśmiercić. Raczej nie będziemy mogli zrobić tego z pupilami innych osadników.. dlatego zostaje nam do zabicia tylko i wyłącznie bydło. Z tego co wiem, zima ma być dość sroga w tym roku. Z resztą można to już zobaczyć. Kończy się jesień a temperatura sięga do jednego czy dwóch stopni. Najlepszym wyjściem byłoby zasiąść gdzieś z ciepłą herbatką, z dobrą książką i kocykiem ale.. w tym czasie jest to niemożliwe. Wszyscy musimy dbać o siebie i o to aby przetrwać. Mimo iż może nie być to łatwe wierzę, że damy rade przejść przez to bez strat.
- Co robiłeś zanim trafiłeś tu, do tej osady? - zapytałam ciekawiąc się historią Jae
- Ciekawość to pierwszy stopień do piekła - burknął
- Jakbyśmy w nim już nie byli to może i bym Ci w to uwierzyła - odparłam ściszonym tonem
Mężczyzna nie odpowiedział i wsiadł na konia. Kiwnięciem głowy kazał mi zrobić to samo i po chwili już byliśmy w drodze do osady. Dlaczego on musi być taki tajemniczy? Ugh.. jeszcze wiszę mu jakąś przysługę. Jestem ciekawa co takiego zamaskowana piękność może sobie zażyczyć. Prócz świętego spokoju i tego abym dała mu odetchnąć to.. w sumie nie mam pojęcia. Chciałabym dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Może znajdę osobę, która ma z nim jakiś lepszy kontakt? Ciekawe tylko czy jest ktoś taki.
Wzdychając spuściłam na moment głowę w dół. Koń swobodnie truchtał za Jae, który prowadził. Reszta koni, również podążała za nami. Ciekawe czy.. na prawdę uda nam się przetrwać tą zimę.
Rozglądając się naokoło mogłam już zobaczyć jak drzewa zaczynają cierpieć przez mróz, który jeszcze nie jest nawet zapowiedzią tego co może nadejść. Myśl o uśmierceniu zwierząt wciąż nie dawała mi spokoju. Biedactwa. Teraz cieszyły się z wycieczki jaką im zafundowaliśmy a za miesiąc góra dwa możemy się z nimi pożegnać. Przeczesując grzywę kasztanowego ogiera czułam jak zwierze drży. Chyba był zmęczony. W sumie, nie dziwię mu się.
Po paru minutkach byliśmy już pod murami osady. Strażnicy wpuścili nas do środka, chcąc zabrać zwierzynę upolowaną przez Jae lecz ten powiedział, że sam się tym zajmie.
Konie zaprowadziliśmy do stajni i wprowadziliśmy je do boksów. Powinna być już pora karmienia lecz dziś tą wartę miał objąć Ronnie. Jego kontakt ze zwierzętami był wręcz niesamowity. Patrząc na niego i te stworzenia można by rzec, że mówią w tym samym języku.
- Co masz zamiar z tym zrobić? - spojrzałam na mężczyznę w masce, stojącego obok martwego ciała zwierzęcia
- Zaniosę to do kucharki - spojrzał na mnie - A ty mi w tym pomożesz.
- Więc to ma być ta przysługa? - uśmiechnęłam się szyderczo

<Jae?>

Od Jaspera CD Jughead'a

Ciepło bijące od jego ciała mogłoby mnie sparaliżować. Drżałem z radości, nie mogąc pohamować narastającego we mnie uczucia szczęścia. Jego mocny uścisk na plecach utwierdzał mnie w tym, że jest to realne. Nie śnię, Jughead znowu przy mnie jest. Przytulając się do niego rozumiałem, że w tej chwili trzymam w rękach cały mój świat. Tak bardzo pragnąłem znów go przy sobie mieć, poczuć jego zapach, przeczesać ręką czarne włosy. Juggie, nie chcę cię więcej zostawiać. Mogąc również go objąć oczywiście to zrobiłem, czując jak poliki robią się wilgotne i pokrywają się ciepłymi, słonymi łzami. Czy kolana przemieniające się w watę są normalne? Może zrzucę to na problemy zdrowotne... A niech to szlag trafi, muszę przyznać się sam przed sobą. On tak na mnie działa. W jednej chwili osunąłem się na podłogę, wciąż nie mogąc pozwolić na to, żeby oddalić się od chłopaka. On też chwycił mnie mocniej. Kiedy ostatnio tak szczerze się uśmiechnąłem? Chyba tuż przed samotnym wyjazdem i atakiem mutanta, przed tą kłótnią o Annie. Jughead, dlaczego z moich ust padają tylko puste słowa "przepraszam"? Dlaczego znowu muszę prosić cię o wybaczenie? Popełniam tyle, błędów, a ty wciąż przy mnie jesteś, stojąc przy moim boku. Cholera, tak bardzo chciałbym powiedzieć ci teraz jak bardzo cię kocham, ale nie potrafię. Dwa słowa nie wyrażą przecież uczucia takiego jak miłość. To też nie czas na to, tak się usprawiedliwię. Ja po prostu chciałbym zrobić to porządnie, nie czując lęku, choć wiem, ze ten nigdy mnie nie opuści. Zawsze będę bał się o ciebie Jug, jesteś moją ostoją, kimś przy kim czuję się lepszy, ale co jeśli kiedyś.. gdzieś... popełnię błąd, którego już nie naprawię? Juggie.
Łagodnie odsunąłem od piersi jego twarz. Delikatne półświatło, która wpadało przez szczelinę pomiędzy drzwiami oświetliło jego lico. Oplotłem poliki bruneta, wciąż skostniałymi palcami. Zbliżyłem się do niego bliżej, stykając nasze czoła.
- Jeśli to zrobię naprawdę zasłużę na wszystko co najgorsze. Nie chcę cię zostawiać. Obiecuję, zawsze przy tobie będę. Jeśli trzeba będzie oszukam samą śmierć. - odparłem, przygarniając go do siebie.
Ile tak siedzieliśmy? Przytuleni do siebie, słysząc własne oddechy i bając nawzajem bicie serc. Każda chwila, którą z nim spędzam tylko utwierdza mnie w przekonaniu, jak ważną dla mnie jest osobą. Choćbym miał pokonać wszystkie mutanty chodzące po tym zapchlonym świecie, zrobiłbym to dla ciebie, nie opuszczę cię, tak jak ty nie opuszczasz mnie.
~*~
Wychodząc z tamtej pieprzonej ciemni miałem nadzieję na wygodne łóżko, które zdecydowanie wygrywało starcie z pryczą znajdującą się w 'krypcie'. Tymczasem obudziłem się na podłodze, nie wiedząc jaką mamy porę dnia czy nocy. Leżałem na stercie pościeli, która nieumyślnie musiała zostać zrzucona na zimne kafelki. Podobnie mały koc, chroniący mnie tej nocy przed zimnem. Nie tylko mnie. Dzisiaj na własnej skórze poczułem jak to jest zasnąć przez płacz. Choć byłem szczęśliwy, płakałem. Łzy wypłynęły mi z oczu do ostatniej kropli.
Przyzwyczajony już do ciemności przede mną zauważyłem sylwetkę młodego mężczyzny. Tym razem nie popełnię tego samego błędu. Nie będę zachowywał się jak kretyn, zostanę tu. Tuż przy nim. Niewiele brakowało żebym go stracił. Nie wypuszczę go.
Przysunąłem się do Jugheada, opierając głowę o jego plecy. Rękami delikatnie oplotłem jego talię. Nawet przez warstwę ubrań czułem bijące od jego ciała ciepło. Chcę móc codziennie go tak przytulić, wiedzieć, że jest obok.

<Jughead?>


sobota, 18 listopada 2017

Od Jughead'a CD Jaspera

Dzisiejszego dnia wstałem dosyć wcześnie. Chciałem jak najszybciej wrócić do swojej dawnej formy i kondycji dlatego trenowałem kiedy tylko mogłem. Usiadłem na brzegu łóżka i spoglądałem w kąt pokoju gdzie leżała ciemna kurtka której kaptur przyozdobiony był na brzegach miękkim futerkiem a na niej leżała biała podkoszulka z jakże gładkiego i przyjemnego w dotyku materiału, na której wyróżniało się tylko jedno. Drobniutki, czarny napis J-A-S-P-E-R, dokładnie wyszyty.
Ile to już minęło? Trzy miesiące? A ja wciąż dokładnie pamiętam wszystkie nasze wspomnienia oraz to jak wyglądał chociaż tak bardzo starałem się o tym wszystkim zapomnieć. Może to źle, że chciałem się tego pozbyć? Wspomnienia to w końcu coś ważnego, ale.. gdy tylko spoglądam na tą białą podkoszulkę mogę przysiąc, że automatycznie czuje jego zapach unoszący się w powietrzu.Tamtego dnia nie byłem przygotowany na to aby się z nim pożegnać no ale cóż.. Najwidoczniej taki już mój los, że tracę bliskie dla mnie osoby tak nagle, niespodziewanie. Strata ojca zmieniła mój charakter a gdy już zaczynałem się zmieniać i wierzyć w to, że mogę w końcu być szczęśliwy u boku z osobą którą kocham wszystko trafił szlag. Teraz tylko gdy staram się uśmiechać do innych czuje jak bardzo jest to wymuszone. Jeszcze te ciągłe pytania "Juggie gdzieś ty się podziewał" "Dawno się nie widzieliśmy, gdzieś ty był?" "Co się z Tobą działo?".
Czasem mam tego dość, ale najwidoczniej nie codziennie ktoś na ponad miesiąc i potem nagle się pojawia.
Podniosłem się i podszedłem do komody wyciągając z niej jakąś bluzkę z dłuższym rękawem i spodnie. Gdy się ubrałem wyszedłem z pokoju jeszcze raz kątem oka spoglądając na kurtkę i podkoszulek. Zamknąłem drzwi, oczywiście nie na klucz. Nie miałem tam nic cennego co ktoś mógłby mi ukraść a poza tym.. raczej nikt tutaj nikogo nie okrada.
Maszerując wolnym krokiem musnąłem zimną ścianę. Była chłodniejsza niż ostatnio co oznaczało, że zimna się zbliża. Na dworze pewnie też jest zimno. Pora śniadaniowa dopiero miała nadejść ale wchodząc na stołówkę ujrzałem brunetkę krzątającą się po pomieszczeniu. Podszedłem do niej i zapytałem czy mógłbym odebrać już swoją porcję śniadaniową na co ona oczywiście udała się do kuchni i podała mi kawałek bułki, mówiąc abym po resztę przyszedł później. Podziękowałem i skierowałem się do wyjścia. Gdy otworzyłem wejściowe drzwi od razu poczułem zapach świeżego powietrza nasączonego wilgocią. Zacząwszy od spaceru do muru i skończeniu spożywania posiłku, skończywszy na biegu i kilku kółkach wokół całej osady znów znalazłem się przy wejściu do Centrum. Zbliżało się powoli południe. Co parę okrążeń robiłem sobie przerwę lecz moje nogi już nie wyrabiały. Zabrałem się za trening moimi ostrzami i ćwiczenie różnych manewrów. Czas leciał mi na tym niemiłosiernie szybko, a było to prawie nieodczuwalne. Miałem wrócić do dawnej wagi, co prawda nie szło mi to jakoś wybornie dobrze, bo byłem przyzwyczajony do siedzenia o pustym żołądku ale jezusie.. ile bym teraz dał za pysznego steka. Zachodzące słońce sprawiło, że poczułem chłód na plecach i postanowiłem wrócić do środka udając się od razu na stołówkę gdzie tym razem siedziało już kilkoro ludzi konsumując swoje posiłki. Zobaczyłem niektóre znajome osoby z sekcji rozpoznawczej. W tym zarządce. Jego promienisty uśmiech goszczący na twarzy gdy tylko mnie zobaczył przyprawił mnie o dreszcze na całym ciele. Zignorowałem to i podszedłem do blatu lecz kątem oka widziałem jak mężczyzna zbliża się w moja stronę.
- Jug! Jak ja dawno Cię nie widziałem! Co się z Tobą stało? Gdzie byłeś? - klepiąc mnie w ramie z jego ust wylała się rzeka pytań, których miałem serdecznie dość - Wyjechałeś gdzieś czy coś? - śmiech mężczyzny wywołał u mnie kolejny napływ dreszczy
- Można tak powiedzieć.. - odparłem biorąc suszone mięso od Juli, skinięciem głowy podziękowałem jej i ignorując mężczyznę wyszedłem ze stołówki
Jedząc mięsko wpadł mi do głowy pomysł, że w sumie mógłbym iść wziąć prysznic a później gdy będę w pokoju od razu pójdę spać. Cudowny pomysł Juggie.
Chłodny prysznic to fantastyczna rzecz. Zwłaszcza po takim treningu.
Wychodząc zauważyłem jedynie, że kilkoro ludzi snuje się korytarzem do stołówki. Dobrze, że nie muszę tam wracać. Pchnąłem drzwi od swojego pokoju i jak zawsze otworzyły się z lekkim skrzypnięciem wpuszczając światło z pochodni do środka lecz nie było to zauważalne jak przedtem bo.. co do cholery robią zapalone świeczki u mnie w pokoju? Drzwi zamknęły się za mną a ja stałem jak głupi rozglądając się po pokoju aż w końcu.. dostrzegłem.. moje oczy zaczepiły się w tym jednym punkcie i nie chciały.. nie mogły wręcz oderwać wzroku od..
Niego.
Jego blond włosów.
Bladej cery.
Patrzył się na mnie a ja na niego.
Czy to możliwe?
- Juggie. - jego zachrypnięty głos odbijał się teraz od szarych ścian
- Co, co ty tu robisz. Czym jesteś? - zrobiłem krok w tył, opierając się o ścianę i wlepiałem w niego wzrok nie mogąc oderwać oczu - Przecież umarłeś.
Zacisnąłem dłonie w pięści, lecz zaraz poczułem jak cała siła ze mnie upływa. Moje ciało nie zaczęło drżeć. Ręce już nie były w stanie pozostać zaciśnięte i swobodnie opadły na ścianę.
O co tu kurwa chodzi?
- Przepraszam. To naprawdę ja. - powoli przemierzał ciemny pokój, z każdym kolejnym krokiem zbliżając się do mnie
- Jesteś pieprzoną zjawą. Widziałem, ja widziałem jak odchodzisz, ty nie żyjesz! - krzyknąłem, nie dopuszczając do swojej głowy myśli, że to jest na prawdę on
- Też tak myślałem. - zbliżył się do mnie, kładąc dłoń na moich polikach
Nie rozumiem.. nic nie rozumiem. Jak to możliwe, że on żyje? Gdzie był przez ten cały czas? Nie dowierzałem chociaż czułem jego dotyk.. czułem jego delikatną dłoń. Cholera to nie może być prawda!
Odtrąciłem jego rękę bez zastanowienia. Odsunął się, lecz na jego twarzy nie ukazało się zdziwienie. Dopiero teraz gdy był tak blisko nie mogłem zobaczyć jego twarz. Oczy, rysy i wszystkie inne detale, za którymi tak bardzo tęskniłem. Byłem roztargniony, nie wiedziałem co mogę powiedzieć, nie chciałem słuchać tego co do mnie mówi, nie chciałem patrzeć w jego oczy..
- To nie był wirus. Podobno doszło do zakażenia krwi.. - odparł ściszonym głosem. - Przepraszam, że cię opuściłem, że zabroniłem cię powiadomić. Nie chciałem robić ci nadziei, że przeżyję, gdy sam tego nie wiedziałem. Cholera, to moja wina, przepraszam, przepraszam, przepraszam. - powiedział wszystko za jednym wdechem. - Jestem nikim, ale wybacz mi. Popełniłem błąd, wiem o tym, ale opowiedz mi o tym co tu przeżywałeś, na co cię skazałem, powiedz coś. Juggie.
Cisza... Przeprosiny? Za cały ten czas który spędziłem, myśląc, że on nie żyje i nagle się pojawia jedyne co jest w stanie to mnie przeprosić?
- Wyjdź... - szepnąłem cicho spuszczając głowę w dół, ponieważ czułem jak coraz więcej łez zbiera się w moich oczach
Jasper bez słowa wyszedł z mojego pokoju zamykając za sobą drzwi. Opadłem na ziemie chwilę po tym jak jego nogi przekroczyły próg.
Czy to na prawdę się stało? Ktoś może mi powiedzieć, że to na prawdę był on? Co się z nim działo przez ten cały czas, kiedy ja siedziałem tu, w tej norze i płakałem tęskniąc za nim. Gdzie był kiedy ja, nie potrafiłem się pozbierać po tym jak sądziłem, że już nigdy więcej go nie zobaczę? Pytam do cholery gdzie i dlaczego nikt mi o tym nie powiedział?!
Zakryłem twarz dłońmi opierając się o kolana. Siedziałem tak dobre parę minut. Ciepłe łzy ściekały mi po polikach. Co ja najlepszego zrobiłem? Tak bardzo chciałem go zobaczyć raz jeszcze a teraz gdy miałem okazję odtrąciłem go i kazałem wyjść?
Kurwa mać.
Podniosłem się szybko z ziemi i wybiegłem z pokoju.
Mam nadzieję, że gdzieś tu jesteś..
Pobiegłem prosto do jego pokoju. Wparowałem tam bez pukania i mocnym pchnięciem za klamkę otworzyłem drzwi które odbiły się od ściany. Stanąłem w progu i patrzyłem się w głąb ciemnego pokoju.
Jas podniósł się z łóżka. Na szczęście nie było tam nikogo więcej. Ani Aidena, ani Is. Blondyn stał zapatrzony we mnie. Ruszyłem na niego biegiem. Wyciągnąłem ręce i przytuliłem się do niego z całych sił jakie w sobie miałem. Łzy spływały mi po poliku lecz druga część mojej twarzy przywierała do ciała Jaspera. Nie mogąc się uspokoić byłem jedynie w stanie wyszeptać
- Nigdy więcej mnie nie zostawiaj..

<Jasper?>

piątek, 17 listopada 2017

Od Mikela CD Shinaru

Najwidoczniej blondyn wiedział co nieco o okolicy naszej osady. Ucieszyło mnie to z jednej strony lecz z drugiej nie wiedziałem czy chce go mieszać w swój pomysł wyjścia poza osadę. Może ja też faktycznie nie powinienem sam wychodzić? Było to dość.. niebezpieczne. Chociaż patrząc na moją przeszłość jakoś sobie poradziłem sam podczas podróżowania i nadal żyję. Niekiedy bywało ciężko i miałem wrażenie, że sobie nie poradzę ale się nie poddawałem i brnąłem dalej do przodu. Przez to co panuje na tym świecie nie da się mówić, że jest wszystko dobrze, bo nic nie jest dobrze. Ludzie umierają a tego paskudztwa jest nadal tyle samo co było na początku. Mimo iż z nimi walczymy, one ciągle wracają. Skąd te chole*rstwa się biorą.. Dlaczego to nie może się skończyć? W sumie.. zastanawiam się czy dożyję do momentu aż te mutanty znikną.
- Nic nie kombinuję. Po prostu sprawdzam twoją wiedzę na temat okolicy - burknąłem podnosząc się z ziemi - Chciałem pozwiedzać co nieco ale samemu mi nie wypada gdziekolwiek wychodzić, jeszcze chce trochę pożyć. - spojrzałem na chłopaka, który również wstawał - A Ciebie nie będę narażać na niebezpieczeństwo
- Poradziłbym sobie - prychnął z oburzeniem
- Dobrze Roszpunko, ale gdyby coś Ci się stało miałbym Cię na sumieniu - odparłem z uśmiechem na ustach
Chłopak nie odpowiedział. Jedyne co zrobił to odwrócił się i spojrzał w stronę muru. Ciekawe byłem o czym w tej chwili myśli. Czyżbym zaciekawił go swoją propozycją? W sumie mógłbym z nim iść lecz.. jakoś nie chciałem aby przez moją głupotę komuś stała się krzywda.
- Może kiedyś - powiedziałem i poklepałem niższego od siebie blondyna i wymijając go zwróciłem się w stronę wejścia do Centrum
- Zaczekaj - w ostatniej chwili Shin załapał mnie za nadgarstek
- O co chodzi? - zapytałem zniżonym tonem głosu
- Zróbmy to jutro - powiedział, lecz chyba nie był zbytnio przekonany co do tego pomysłu - Obiecuje, że nie przysporzę Ci żadnych kłopotów - spojrzał na mnie z miną zbitego psa, jego błękitne oczy zaszkliły się niczym woda na oceanie
- Wiesz, że to niebezpieczne? - odparłem, uwalniając się z jego uścisku
- Może nie wyglądam ale umiem sobie poradzić z mutantami - burknął oburzony
Zaczynałem się zastanawiać czy to aby na pewno dobry pomysł.. a jak nas przyłapią na wymknięciu się z osady? W sumie nawet nie wiem jaka jest za to kara.. Raz się żyje tak? Możemy zaryzykować i wyjść.
- Bądź gotowy na jutro - uśmiechnąłem się do niego - Pamiętaj, że to ty wybierasz cel najesz podróży - zaśmiałem się cicho
- Przygotuję się i będę czekać na ciebie.. tutaj? - rozejrzał się spoglądając na inne miejsca
- Może być tutaj - odparłem i pokiwałem głową - W takim razie do zobaczenia - pomachałem mu ręką na pożegnanie i wróciłem do Centrum.
Strażnicy przy wejściu obrzucili mnie dziwnymi spojrzeniami, jakby domyślali się co planuję zrobić. Minąłem ich prychając pod nosem i zeszedłem schodami w dół do korytarza oświetlonego pochodniami. Udałem się prosto do pokoju i westchnąłem kładąc się na łóżku. Ciekawe jakie miejsce wybierze Shin..

<Shin?>

środa, 15 listopada 2017

Od Jayden'a - Quest II

Przerażające krzyki ludzi odbijały się echem po lesie, wychodząc prosto z jedno piętrowego budynku, którego barykady zostały zerwane gdy ogromna grupa stworów naparła na nie, prawdopodobnie wyczuwając krew i słysząc głośne rozmowy akurat wtedy, gdy patrolowała okolicę w poszukiwaniu ofiar. Nastolatek siłował się z ogromnym zarażonym, którego szpony zwisały do ziemi, lecz z każdą minutą opuszczały go siły. Nagle jeden z mężczyzn odrąbał kreaturze głowę, łapiąc chłopaka i zabierając na bok, gdzie ścisnął go za ramię, patrząc mu prosto w oczy, mówiąc surowym i ciętym głosem.
- Biegnij, jeśli zobaczysz kogoś w lesie, od razu błagaj o pomoc - rozkaz który mu wydał, był dla młodszego jak paplanina bez sensu. Miał zostawić rodziców i przyjaciół kiedy wszyscy walczyli? Nie godził się na to. Odepchał od siebie faceta i cofnął się, łapiąc za leżącą na ziemi broń i wycelował w potwora, który powoli się zbliżał. Starszy myśląc, że ten oszalał i chce go zabić, wydarł się na niego. Pistolet wystrzelił. Brunet odwrócił się do tyłu, odskakując i dopiero wtedy zrozumiał, że przez swoją nieuwagę mógł się zarazić. Przeklął tylko i zostawił Jayden'a, biegnąc do reszty, żeby podtrzymać szafę. Chciał już dołączyć, gdy ta runęła na dwie osoby, a reszta której udało się odsunąć została naskoczona przez kolejną falę zarażonych. W panice, rudowłosy wybiegł do innego korytarza, chcąc ostrzec matkę..
Obudził się spocony, czując jak brudna koszulka odrywa się od jego ciała. Mrugał kilka razy, chcąc odgonić łzy, a kiedy wizja mu się poprawiła, usiadł powoli, zakrywając czerwoną od złości i żalu twarz. Wspomnienia które powtarzały się w jego śnie były dla niego jak kubeł zimnej wody, który oblał go w samą porę, by zrozumieć, że na prawdę został sam. Nikt już nie miał prawa spocząć u jego boku. Był zrozpaczony i choć minął już tydzień, dalej nie umiał zapomnieć twarzy i krzyków, ani krwi która lała się litrami. Wziął wdech i niechętnie podniósł się z ziemi, wydając jęk bólu na piekielne pulsowanie w plecach, przez które musiał oprzeć się o ścianę, żeby nie zwariować od nagłego bólu. Tak kończyło się spanie na szmatach na zimnej i twardej podłodze, ale co mógł zrobić. Nie miał przy sobie nic. Rozejrzał się i upewnił, że jest sam, po czym podszedł do zabitego deskami okna i zajrzał przez małą dziurę, sprawdzając co dzieje się na dworze. Ku jego zdziwieniu, ujrzał jedynie kilka przechodzących grupowo zarażonych, ale nic więcej. To wielka szansa i dobry znak, zważywszy na to, że jest bardzo blisko miasta. Zbierając się w sobie, podszedł do odkopanego wyjścia i z ostrożnością przebrnął przez małą wnyke, przeczołgując bokiem do ogrodzenia. Na ulicy było kilka stworów, ale za nim w ogrodzie wydawało się być cicho. Więc uważając na to, co ma pod nogami, zaczął cofać się i wreszcie stanął prosto, schowany przez boczne mury domu. Wystarczyło się wdrapać i przejść przez ogrodzenie, a potem nurem w las.. ale gdy opadł po drugej stronie, nie zauważył śmieci które zarosły mchem i ciężar jego ciała upadający na plastik zrobił nie mały hałas. Zaalarmowany pognał przed siebie, nie patrząc do tyłu, choć słyszał wycia i jęki zarażonych.
- Kurwa! - syknął, wpadając w małe bajorko i szybko schował się pod wnękę którą wydrążyła w ziemi woda, modląc się by tutaj nie zajrzeli. To co zrobił było ryzykowne, ale na dłuższą metę nie prześcignąłby mutantów, musiał szybko reagować. Wstrzymał oddech i wbił wzrok w powoli falującą wodę. Ratował się tym, że z górnej powierzchni, gdzie znajdywało się drzewo, zwisały pnącza i dosyć mocno osłaniały jego kryjówkę. Żadnych plaśnięć.. czyżby zgubiły trop? Nie chciał znowu ryzykować. Otarł twarz z błota i skrzywił się na mokre ubrania, będąc jeszcze bardziej obrzydzonym gdy kilka małych robaków spadło na jego włosy. Gdyby nie zagrożenie ze strony zarażonych, strzepnąłby je od razu, ale nie chciał błędu. Coś nadchodziło. Po raz kolejny mocno wstrzymał wdech i zacisnął pięści, bojąc się śmierci. A ona wydawała się czyhać na niego na każdym kroku. Liczył sekundy.
Do tej pory spotkał tylko dwa rodzaje zarażonych, dlatego nie wydawało mu się, że akurat tutaj znajdzie trzeci, jeszcze gorszy od tych, którym stawiał czoła. Pluśnięcie było ciche, ale słyszalne, a wodne fale informowały go, że to coś zbliża się akurat tutaj. Serce waliło mu jak oszalałe. I wtedy, zza zwisających łodyg i pnącz ujrzał zarażonego z długą paszczą, jakby do samej ziemi, zanurzonej w wodzie. Oczy jego były jedyną ludzko wyglądającą częścią ciała. Po tylu dniach uciekania, bez jedzenia i picia, w ciągłym stresie, coś musiało w nim pęknąć. Cofając się, potknął o ciało, które było zanurzone w wodzie i teraz wypłynęło, a wpadając w wodę, wydał z siebie sapnięcie. Mętna, błotna wręcz woda chlusnęła przyciągając uwagę stwora. Nie, nie, nie wchodź tu! Wstał, bo chociaż błagał w myślach to i tak wiedział, że będzie musiał go jakoś wyminąć. Wbił się w ziemistą ściankę i czekał tylko na chwilę, bo widział stwora rozjuszonego, gdy ten nagle zmienił zainteresowanie i wydał z siebie bulgot, pędząc ku czemuś na drugiej stronie. To była ta szansa. Wybiegł szybko i puścił się pędem dalej, łapczywie łykając powietrze. Nie goniono go, ale był przerażony i nie myślał już logicznie. Ogarnął się dopiero po paru minutach biegu, opierając o drzewo i zjeżdżając po nim ciężko, z płaczem. Tego było za wiele, śmierć jego rodziców.. samotność. Łkał do siebie i coraz bardziej prosił boga o szybki koniec z braku sił.
Ciche ujadanie. Powoli uniósł załzawiony wzrok przed siebie i ujrzał.. nie był pewien, co. Przed nim stał pies, ale był tak włochaty, że przypominał bardziej chodzący puch. Zmarszczył brwi i podsunął do siebie kolana, chcąc usiąść wygodnie, ale nawet taki ruch spowodował, że biały włochacz odbiegł dalej, lecz wciąż ujadał. Nie wydawał się gotowy do ataku, ale jeśli na prawdę by chciał, mógłby mocno poranić Jay'a, który z westchnieniem zamknął oczy. Bolała go kostka. Na tym się skupił. Wydawało mu się, że słyszy szelest, a potem znikąd poczuł sierść, oraz ciężar ciała zwierzęcia, które jak gdyby nigdy nic, położyło łeb na jego kolanach. Zdziwiony uniósł powieki ale nie drgnął ani milimetr. Po części dlatego, że nie wiedział, jak pies zareaguje, a po części bo chciał by został nieco dłużej. Może to głupie, ale obecność futrzaka jakby koiła jego nerwy.
- Nie boisz się tak podchodzić? - zapytał cicho, ale że zwierze było czujne, od razu uniosło łeb i zawarczało. Wciąż się nie ruszał. Zamrugał tylko i przełknął ślinę, oczekując więcej reakcji ze strony białasa. Kiedy pozostawał w spokojnej pozycji, coraz mniej warcząc, Jay pozwolił sobie delikatnie unieść rękę i zbliżyć do jego łba. Ten niestety, od razu odskoczył i znowu zaczął ujadać. Rudy nastolatek poddał się i podniósł z ziemi. - Może to i lepiej. Muszę wreszcie zapolować..
Burczenie w brzuchu nie dawało mu spokoju już od dawna, ale teraz poczuł z tego powodu taki ucisk, że prawie zgiął się w pół. Popatrzył ostatni raz na psa i zaczął odchodzić. Nie wiedział jednak, że choć z daleka, czworonóg będzie go obserwował.

Minęły cztery dni od tamtego wydarzenia, kiedy to po raz pierwszy spotkał białego mutanta. Pierwszej nocy przeżywał na nowo śmierć bliskich, żeby następnego ranka, jak gdyby z nowymi siłami, wyruszyć na polowanie, a po długich godzinach tropienia, zamiast zwierzyny, odnaleźć chatkę, co prawda w większości zapadniętą, ale dzięki Bogu, z zapasami mleka konserwowanego oraz puszką ,,spaghetti". Otwierając ją wiedział, że smak będzie obrzydliwy, ale to go najmniej martwiło. Cieszył się, że w ogóle udało mu się cokolwiek znaleźć. A potem.. zrozumiał, że scavange to najlepsze wyjście z jego sytuacji. Piątego ranka, budząc się, u boku na materacu ujrzał.. nikogo innego, jak białego mutanta. A ten codziennie maszerował coraz bliżej niego. I tak, dwa lata później, skończyli jako nierozłączni sobie kompani.

Ale nie zawsze było słodko i różowo między nimi. Ponad rok od momentu spotkania Jayden'a i Anh'a, kiedy nastał ich głód, a było zbyt niebezpiecznie na zewnątrz by polować, każde jedzenie było jak dar i perełka, której ani jedno ani drugie nie chciało oddawać. Maszerowali opuszczonym budynkiem, pies zostawił go na chwilę samego, a Rudy znalazł pokój, w którym wręcz roiło się od myszy. Oczywiście, wykorzystał sytuacje i złapał kilka za pomocą koca, który rzucił na ziemię w rogu, który przytrzymał i ogłuszył je uderzeniem pięścią. Zebrał je i wrzucił do wora, kiedy Anh pojawił się u jego boku. Czując krew, zwierze rzuciło się w kierunku materiału i próbowało je zabrać, a kiedy było to bezowocnym skakaniem za worem, bo Jay nie miał zamiaru dzielić się zdobyczą, Anh zwyczajnie ugryzł go w biodro. Upadli razem na podłogę i szarpali się, dopóki biały nie zabrał myszy, połykając. Na szczęście Rudy uniknął zakażenia, ale przez kilka tygodni musiał się nieźle oszczędzać. Blizna widnieje na nim po dziś dzień.

ILOŚĆ SŁÓW: 1429
AKTUALIZACJA QUESTÓW: 18.08.2017

Od Jaspera

Jakże ciężko jest zabrać choć jeden wdech; jakże ciężko jest otwierać oczy. Powieki są o wiele cięższe niż przedtem, ból klatki piersiowej powiela się, jakby coś ściskało mi żebra. I jeszcze ta skóra... Czy ona się pali, czy tylko mi się tak wydaje? Może faktycznie ktoś w tej chwili przykłada mi rozgrzane żelazo do ciała? Przecież to samo zrobili z raną na łydce. Wrzasnąłem jak głupi, ale ból pamiętam do teraz. Th, ile siedzę w tej ciemnicy dusząc się? Chcę pooddychać świeżym powietrzem. Ann mówiła coś o blisko dwóch miesiącach. Przyniosła mi ubranie i wspomniała o tym. No właśnie, odzienie. Wciąż mam momenty, gdy się zacinam i nie pamiętam co miałem zrobić. Przed chwilą obwiązałem ranę na nodze. Ślad po infekcji chroni jakaś specjalna maść autorstwa naszego doktorka i gruby bandaż. Z największym skupieniem i opanowaniem na jakie było mnie w tej chwili stać wciągnąłem na siebie spodnie. W pasie były nieco większe, wnioskuję, że schudłem. Dżinsy są przecież moje - poznaję to po naszytym imieniu na tylnej kieszeni. Muszę się utuczyć przed mrozami. Th, śmieszy mnie to, jakbym był zamknięty od co najmniej trzech lat i nie potrafił już logicznie myśleć. Rzuciłem okiem na pryczę, która służyła mi jako ostoja ostatnich tygodni. Na grubym kocu leżała ciemna bluza z kapturem. To już nie było moje, nie noszę takich rzeczy. Jedynie teraz przystanę na taki ubiór, koszula za bardzo przylegałaby mi do skóry, co nie jest przyjemne w tym momencie. Z podkoszulka też zrezygnowałem, jakoś przeżyję, ubrania akurat nie są teraz moim największym problemem. Bluzę nałożyłem przez głowę, była wystarczająco ciepła żeby wystarczyć mi na  spacery, ach i dodatkowo za duża. Nie zdziwiło mnie to jednak. Jedyną osobą, która mogła mi dać jakieś szmatki był Aiden, no a nie okłamujmy się, ja tam nigdy o siebie nie chciałem dbać.
Kurwa, ubierałem się tak pół godziny. Nie było to spowodowane tym, że nie miałem sił; miałem ich wystarczająco dużo. Chyba zżerał mnie strach, ten sam przed którym teraz chowałem twarz w dłonie. Tak długo tu siedziałem, chcę wyjść, ale wciąż ten paraliż mi na to nie pozwala. Nawet za klamkę nie mogłem pociągnąć przez pierwsze kilka minut. Gdy już wyszedłem z krypty zauważyłem, że korytarz w miarę stawianych kroków robi się coraz jaśniejszy. Dbano, aby pochodnie były tu częściej wymieniane. Zachwycam się tym jakbym widział to pierwszy raz. Nie wiedziałem, że byłem tak przywiązany do betonowych ścian, dopóki znów nie mogłem musnąć ich palcami.
Nie mogę zapomnieć o określonych regułach. Muszę uważać, aby nikogo nie zadrapać, inni nie mogą też mieć kontaktu z moją śliną czy krwią. Przynajmniej do czasu aż całkowicie mi się nie polepszy. Pf, jest przynajmniej jeden plus całej tej sytuacji. Jak na razie, moje oczy wydają się bardziej normalne. Już nie mają tego wyróżniającego mnie fiołkowego koloru, a przynajmniej nie jest on tak widoczny.
To, że nie spotkałem strażnika z pewnością było łaską zesłaną z nieba. Mogłem w swoim tempie dotrzeć do pokoi B, czyli części męskiej. Była godzina wieczorna, więc wszyscy musieli zebrać się teraz na stołówce. Plus dla mnie, nikt nie zaczepi tego snującego się po osadzie człowieka o kolorze skóry zbliżonej do trupa. Z twarzy w sumie tak wyglądam. Muszę się wysypiać bo inaczej te worki nigdy mi nie znikną. Akurat za nimi nie za bardzo przepadam, dodają pewien element dramaturgii do mojej osoby, na tym mi nie zależy. Jedyne czego chcę, to otworzyć drzwi przed którymi stoję. Musnąłem opuszkami numer, jakby chcąc się upewnić, że to na pewno ten pokój. Kilka głębokim wdechów zajęło mi zdecydowanie się. Nacisnąłem klamkę. Nie zamknął ich. Mogłem spokojnie wejść do pomieszczenia, w którym panował mrok... i zaduch. Wyjąłem cztery świeczki, stawiając je na stoliku i zapalając po kolei. Zależało mi na świetle. Chcę zobaczyć jego twarz. Nie wiem jak zareaguję, skoro czuję, że teraz wariuję na samą myśl przebywania w jego pokoju. Kiedy byłem tu ostatnio leżeliśmy w jednym łóżku... on pod ścianą. Mimowolnie uśmiecham się na to wspomnienie. Jego spokojna twarz podczas snu wydawała się taka piękna. Ale o czym ja mówię, on zawsze był i będzie dla mnie najpiękniejszy i najcudowniejszy. Naprawdę poczułem do niego coś więcej. Szlag, czy nie zniszczyłem tych kilku miesięcy znajomości? Przysiadłem na krawędzi starannie pościelonej pryczy. Zawsze odchodziłem zanim ten się obudził, bojąc się o to, co mogło się stać, gdybym został. Wtedy kiedy mnie ugościł, gdy mogłem w końcu wypocząć, usypiając na jego kolanach... i na plaży. Nigdy tego nie zapomnę. To dziwne uczucie, ciepło wypalające mnie od środka, gdy tylko dotknąłem jego skóry. Karmel, ta noc już zawsze będzie mi się z tym kojarzyć. Jego usta wydawały się wtedy pełne, delikatne. To byłby najsłodszy pocałunek; pocałunek, który chętnie bym skradł. Jughead, jego imię sprawia, że przechodzą mnie dreszcze. Co dopiero gdy go widzę, czy słyszę jego głos. Teraz jednak wyobrażenie przerwało mi skrzypienie drzwi, które powoli się uchyliły, wpuszczając do środka osadnika. Odgłos zamykania. Na zaniedbanej, lecz wciąż wspaniałej twarzy zobaczyłem zdziwienie. Podniosłem się powoli, próbując do niego podejść.
- Juggie. - powiedział z wyraźną chrypą w głosie.
- Co, co ty tu robisz. Czym jesteś? - zrobił krok w tył, opierając się o ścianę. - Przecież umarłeś. - zająkał się. Nawet nie wiedziałem co mogę mu odpowiedzieć. Czy on się bał?
- Przepraszam. To naprawdę ja.
- Jesteś pieprzoną zjawą. Widziałem, ja widziałem jak odchodzisz, ty nie żyjesz!
- Też tak myślałem. - zbliżyłem się do niego, kładąc dłoń na jego policzku, cały drżał. Nie wiem jakie emocje nim teraz targały. Odtrącił moją rękę, ale nie zdziwiło mnie to. Zostawiłem go na dwa miesiące, teraz pojawiam się jak gdyby nigdy nic. Co przeżywał w tym czasie, chcę wiedzieć, Jughead, otwórz się, zaufaj mi, ja tu jestem.
Odsunąłem się, dając mu przestrzeń. Z bólem patrzyłem na jego reakcję.
- To nie był wirus. Podobno doszło do zakażenia krwi.. - odparłem cicho. - Przepraszam, że cię opuściłem, że zabroniłem cię powiadomić. Nie chciałem robić ci nadziei, że przeżyję, gdy sam tego nie wiedziałem. Cholera, to moja wina, przepraszam, przepraszam, przepraszam. - powiedziałem wszystko na jednym wdechu. - Jestem nikim, ale wybacz mi. Popełniłem błąd, wiem o tym, ale opowiedz mi o tym co tu przeżywałeś, na co cię skazałem, powiedz coś. Juggie.

<Jughead?>

Od Isliny CD Jaspera CZ II

Jak spojrzeliby na nas ludzie, gdyby to widzieli? Rodzeństwo niosące zimne ciało osadnika, na które zarzucono długi płaszcz. Psiakrew, zostałam wysłana przodem. Aiden uwierzył w moją siłę wydawania rozkazów. Dzisiejszej nocy nikt nie stał już na straży.
Zeszliśmy na piętro z zapasami, błądząc ciemnymi korytarzami. Pochodnie już wygasały. Ulatujący ogień mówił mi teraz tylko jedno. Zazwyczaj staram się myśleć racjonalnie, a tu jak głupią łapie mnie panika. Brat rzucił do mnie pęk kluczy. Złapałam je, obiły się o siebie niosąc brzdęk. Zimny metal zdawał się wypalać na mojej skórze znaki. Tak samo zareagowałam na skórę Jaspera. To nie strach, zwykły... Coś na rodzaj bólu? Dyskomfortu? Raczej tak. Nienawidzę zimna. Jak bardzo umysł odciąga mnie od panującej nerwowej sytuacji. Gdy tylko rozprawiłam się z ciężkimi drzwiami wpadłam do środka pomieszczenia. Nie jest ono do użytku publicznego. Nie wywnioskowałam tego,  ponieważ znajduje się w jakiejś czarnej dupie tej osady, ani też z faktu, że ciężko się było tu dostać. Sam suchy zapach tego miejsca dużo o sobie mówi. Jednak pochodnie nadają się do użytku, tyle dobrze. Sięgnęłam do tylnej kieszeni, wyjmując z niej metalową, drobną zapalniczkę. Podarował mi ją James - jedyny kretyn w całym zapchlonym Cryton, który nie irytował mnie równie mocno co inni. Byliśmy w podobnym wieku, więc na szkoleniach zaczęłam się z nim dogadywać. Okazał się nie być tak dwulicowy jak reszta. To chyba jednak nie czas na takie myśli. Szybko zapaliłam pochodnie, musząc poświęcić krótką chwilę na tę jedną, która nie chciała współpracować. Następnie dostałam rozkaz. Welness, muszę go tu szybko sprowadzić. Fakt, czy sama o nim nie myślałam, gdy nie potrafiłam dopuścić do siebie TEJ myśli? Pokoje B... Numer.... Numer 31.
Która to już jest godzina? Nie minęło zbyt wiele, ale jest noc. Która dochodzi? Druga? Trzecia? A może wciąż wijemy się obok północy? Muszę zająć czymś myśli, mocno skupiam się na znalezieniu szatyna. Z głowy nie potrafię wyrzucić tych kilku słów. Dlaczego musimy to robić? Poderżnąć gardło jak jakiemuś psu? Po co?! Dorwałam się do drzwi. Nie mogłam zapukać zbyt głośno, jeszcze zbudziłabym pozostałych. Na moje szczęście okazały się być otwarte. Jedyna poświata to blask wpadających świateł z korytarza. Zrzuciłam koc z śpiącego mężczyzny. Nigdy nie sądziłam, że zobaczę go w potarganych włosach, bez kamizelki i okularów, które zresztą od razu mu podałam. Śmiałabym twierdzić, że Carl wygląda w tej wersji bardziej ludzko. Za każde zbędne pytanie od razu był ganiony. Liczy się czas. Gdy zrozumiał powagę sytuacji pognał za mną bez wahania. Jeśli się nie mylę - a ja przecież zawsze mam rację, a to tylko małe zwątpienie w moje siły - to może być przełomowy moment w Erze "F".
Ten zaspany człowiek w ciągu sekundy znów zaczął zachowywać się jak przystało na szanowanego lekarza. Pod pachą niósł całą torbę jakichś leków, którą rzucił na prowizoryczny stolik naprzeciwko łóżka. Widziałam jak przy pryczy Aiden szczelnie przykrył mężczyznę kilkoma kocami.
- Powariowaliście do reszty. - Carl warknął tonem, którego nigdy jeszcze nie słyszałam z jego ust.
- A był inny wybór? Nie sądzę. - podeszłam do brata, uważnie obserwując działania medyka.
- Równie dobrze mogliście otworzyć wszystkie bramy i zacząć grać na gitarze wykrzykując coś do nieba. Wirus jest w osadzie. Rozpowszechni się.
- Już dawno mógł to zrobić! - stanęłam na przeciw niego. Był ode mnie wyższy jakieś... pięć, może sześć centymetrów. Mogłam spokojnie spojrzeć mu w oczy, pokazując, że pluję na jego brak zgody.
- Ale po co nam tu trup?
- Zbadaj go. Islina ma pewne poszlaki.
- Niech będzie. - westchnął, uginając się. Podniósł materiał, uważnie badając młodego chłopaka. - Teraz widzę dlaczego nie stawiał się na badania. Dziwię się, że wytrzymał tak długo z jego normalnym stanem zdrowia. Z pewnością doszło do wyziębienia organizmu. Musicie opowiedzieć mi  więcej. O nim i o tej wymyślnej teorii, na której szali postawiliście los całego Camelot.
- John napisał wiele książek an temat zakażeń. Badał to co się dzieje z wirusem. Widzę, że od pięciu lat robił to sam, a gdy zmarł nikt tego nie kontynuował. Ale żaden z dotychczas chorych nie miał takich objawów jak Jasper.
- Więc stwierdzasz, że byłoby dobrze wykonać eksperymenty?!
- Łydka. - mruknęłam jedynie, zakładając ręce na piersi. Znów podciągnął trzy pary koców. Chwycił w dłoń nóż i rozciął spodnie. gdy zobaczył czarne strupy odskoczył z obrzydzeniem namalowanym na twarzy. Ręką zakrył usta. - Ty też nigdy tego nie widziałeś.
- Dobrze więc. Mogę spróbować. Ale musimy to zrobić bez znieczulenia. Inaczej nie dowiemy się czy ma jakiekolwiek szanse.
- Co chcesz z nim zrobić? - Aiden wydawał się chcieć zaprotestować.
- Powiedzmy, że wyrwę mu kawałek nogi.
- Taki ból go zabije. Nie w takim stanie.
- Cudem będzie jeśli przeżyje dzisiejszą noc. Wiele bym nie oczekiwał. - prychnął lekarz.
- Dobrze. Dajmy mu dojść do siebie. Na odzyskanie sił nie mamy co liczyć. Trzeba będzie go czymś pobudzić. Chyba nawet mam pomysł. Można dobrać odpowiednie leki. Wiecie co mam na myśli. Innego wyjścia nie ma. - westchnęłam, spoglądając na twarz blondyna. Pod ciepłymi nakryciami nawet nie widziałam czy oddycha.
- Ja i Aiden się tym zajmiemy. Ty tu zostajesz, a jak coś się stanie to ciebie zeżre pierwszą. - okularnik skierował się w stronę wyjścia.
- Pójdę z nim. Poradzisz sobie?
- To zakażenie krwi. jestem tego pewna tak jak tego, że jesteś moim bratem. - ścisnął moją dłoń. Cały dygotał. Kto pomyślałby, że człowiek, który udaje wszystkie emocje tak silnie zareaguje. Może to co się stanie z Jasperem dobrze na niego wpłynie? Nie może wiecznie zakładać maski szczęśliwca, choć jest ona zdecydowanie piękniejsza od jego prawdziwego 'ja'.

~*~

Kręciłam się po pomieszczeniu, co chwilę sprawdzając, czy u Jasia wszystko dobrze - choć to nie jest odpowiednie słowo. Oddychał, to już daje mi nadzieję. Th, jakim cudem ten człowiek zdobył moją sympatię. W przeciągu ostatnich dziesięciu lat  ledwo nauczyłam się tolerować kilkoro osadników z Cryton. Wracam tu i nagle odzywa się moje dzieciństwo. Pamiętam jak w trójkę bawiliśmy się na tej pierdolonej plaży. Pomagałam Jasowi zbudować zamek, a Aed trwał nad nami, bawiąc się w strażnika. Kilka godzin później zamek zabrały ogromne fale. Hah, ocean już raz odebrał mi rodzinę. Czy teraz los próbuje to powtórzyć?
Martwi mnie sprawa Jugheada. Na własne oczy widziałam jak wstrząsnęło nim to co zrobił platynowłosy. Mógł nas powiadomić, spróbowalibyśmy coś zrobić. Teraz każdy myśli o tym, że nie żyje. Każdy kto wie. Czyli właściwie ja, mój brat, lekarz... oraz Jug. Czy oni chociaż porozmawiali ze sobą? Mieli sobie tyle do powiedzenia. Nawzajem nie widzieli ile dla siebie znaczą? Każdy kto choć raz przy nich stanął mógł zauważyć to, że się do siebie zbliżyli. Tyle błędów, których już nie naprawią.
- Zdejmij koce, trzeba go posadzić. - usłyszałam stanowczy głos bruneta. Właśnie wpadli do pokoju. Kiedy ja ostatnio tak się ze wszystkim zgadzałam? Wszystkie koce po chwili leżały na brudnej podłodze. Aiden chwycił chłopaka, odsłaniając jego szyję. Carl podszedł do niego, w ręce trzymając strzykawkę z białym płynem.
- Co zamierzasz z tym zrobić? - nieufność wzięła górę.
- Musimy wstrzyknąć mu to w szyję, tą drogą najszybciej zacznie działać.
- To chyba dość niebezpieczne. - warknęłam.
- I tak wystarczająco ryzykujemy. Nie wiemy co teraz z jego żyłami, widzisz jak wyglądają. Tu działanie będzie w miarę szybkie. Oczekujemy jednego z trzech efektów. Albo nic się nie stanie, co byłoby dobre, albo lek zadziała. Nie wiemy tylko czy skutki będą dobre.
- Może się wybudzić i rozumieć co się dzieje dookoła. - powiedział przywódca Camelot. - Lub też leki zadziałają na wirusa i zmieni się w mutanta. - z trudem przełknął ślinę. Musieli o tym poważnie dyskutować. I tak nie mamy już drogi odwrotu.
W chwili gdy Welness wbił igłę, przeszły mnie nieprzyjemne dreszcze. Jaś, proszę cię...

~*~

Żył ciałem, lecz czy i duszą? Kogoś tak wyglądającego mogłabym nazwać najwyżej żywym trupem. Szorstkie włosy, które nie wydawały się już być nawet platynowe zgubiły gdzieś po drodze swoją sprężystość, opadając niechlujnie na bledsze niż przedtem poliki. Paznokcie były pogryzione, jakby chciał je sobie wyrwać, skóra.. koloru papieru, ona również utraciła swą delikatność. Dolna warga wyróżniała się przy anemicznej barwie. Przygryzana co chwilę, teraz w kilku strupach i spływającej co jakiś czas stróżce krwi. Ranki na niej rozrywał co chwilę, próbując tym sposobem odwrócić uwagę od bólu. Jednak najbardziej wstrząsnął mną wygląd jego oczu. Najpiękniejsza na świecie, wyróżniająca go fiołkowa barwa, odznaczająca się w szarym otoczeniu i przy jego jasnej karnacji. Teraz ledwo mogłam ją dostrzec. Oczy były zamglone, sprawiające wrażenie pustych, podobne posiadali ślepcy.
Najgorszy był moment wyrwania tego cholerstwa. Ledwo mogłam na to patrzeć. Dotąd nie pomyślałabym, że człowiek potrafiłby wydać z siebie takie odgłosy. Przeraźliwy krzyk nie mógł od tak nieść się po betonowych korytarzach, zmuszeni zostaliśmy wcisnąć mu szmatkę do ust, by chociaż trochę go uciszyć.

- Dasz radę? Wiesz, że to będzie cholernie boleć? - Aiden zadawał pytania cichym i delikatnym głosem, jakby chcąc uspokoić nie tylko Jaspera, ale i wszystkich dookoła. 
- Nie mam wyboru. Mógłbym się nie zgodzić, ale to tylko kwestia czasu...  
- Ma rację. Jeśli ma przeżyć, musimy wyciąć z niego źródło infekcji. Działamy na ślepo, ale innej drogi nie ma. - odparł Carl. Musieliśmy dokładnie związać chłopaka, gdyby chciał przypadkiem kogoś zaatakować. Szczypcami chirurgicznymi chwycił fragment czarnego strupa. Kazał mi je przytrzymać, a następnie skalpelem odciął zakażony fragment. Pojawiła się żółta maź, cuchnąca niemiłosiernie. Dla własnego bezpieczeństwa musieliśmy założyć maski. Na twarzy Jaspera widziałam krótkie grymasy bólu. Gdy pozbyliśmy się skóry, nadszedł najgorszy moment - musimy wyciąć resztę. Wtedy chłopak nie wytrzymał już bólu. Krzyk był przeraźliwy, nie dał rady dłużej trzymać go za zębami. Oczy mu się zaszkliły. Przepraszam Jas. 

Gardzę sobą za to, że ukrywałam prawdę przed Jugheadem. Nie mogłam jednak odpowiedzieć negatywnie na prośbę blondyna. On nie chciał, aby Jug poznał sekret; to wszystko co tutaj robiliśmy. Sam nie wierzył w to, że mógłby przeżyć. Mógłby. MÓGŁBY. Dlaczego wątpił? Wszystko zmierzało w dobrym kierunku. Będąc w tamtej chwili największą optymistką z nich wszystkich, pokładającą nadzieję w tym, że Jasper z tego wyjdzie poinformowałam jego siostrę osobiście. Chyba uspokoiła ją wieść, że brat wybrał się na misję zwiadowczą po okolicy i niebawem wróci.
Czy powrót był prawdą? Dwa miesiące cierpień. Jasper nie mógł stanąć na nogi, to za bardzo go bolało, lecz przynajmniej jego krew zaczynała odzyskiwać dawny kolor; kolor, którego nie odzyskały oczy. To bolesne, patrząc na osobę, którą się kocha, nie mogąc jej już pomóc.
Raz, gdy w pokoju zostałam tylko ja i on, przytuliłam go. Był cholernie zimny. Nigdy nie miał ciepłej skóry, jednak teraz pozostawała ona wciąż tak chłodna jak u trupa.

- Ostatnim razem byłaś taką przylepą przed tym jak zniknęłaś. 
- Zamknij się, próbuję być miła. Rzadko kiedy mogę powiedzieć, że cię lubię. 
- Hah, tęskniłabyś gdyby coś mi się stało. 
- Nie tylko ja. Nadal nie powiedzieliśmy Jugheadowi, myśli, że nie żyjesz. - blondyn przygryzł wargę, która znów zrobiła się cała czerwona. 
- Po prostu nie potrafię. Nie chciałem mu mówić, jaka była... jaka jest szansa na moje przeżycie. 
- Wystarczająco duża. 
- Hah. - parsknął. - Chciałbym wyjść na zewnątrz. Móc zobaczyć światło. I jego. Brakuje mi go. Miałaś kurwa rację. 
- A kiedy jej nie miałam? - uniosłam brew, siadając obok niego, opierając głowę na jego ramieniu. - Powiedz mi, czy masz na tyle sił, żeby to zrobić? 
- Dla niego zawsze będę miał wystarczająco sił. Dla siebie samego mógłbym tu zdechnąć, ale Juggie... 
- Za kilka dni pierwszy śnieg. Powinniście zobaczyć go razem. - odparłam. 

Nie odpowiedział mi nic więcej. Czy da mu to siłę do walki?
Jasper, musisz spróbować. Jeśli nie chcesz tego robić dla siebie...
Nie rób tego. Nie rób tego też dla nas. Musisz mu pokazać, że żyjesz.
Gdy się od siebie oddalacie...
Oboje umieracie.

Koniec serii

Od Jughead'a - Spędźmy noc nad oceanem III

Jak czują się osoby, które utraciły swoją ukochaną, bliską sercu osobę? Co powinny zrobić aby przestać myśleć o najgorszych scenariuszach? Dlaczego tak bardzo takie wspomnienia nas przytłaczają i zostają na dnie serca doprowadzając nas do rozpaczy? One są jak kamienie przywiązane do naszych nóg. Poruszamy się z nimi początkowo je akceptując lecz gdy zbiera się ich coraz więcej zaczynamy odczuwać trudność w funkcjonowaniu codziennym. Droga z kamieniami prowadzi nas tylko w jednym kierunku.
Na dno.
Przez nasze obciążenie, którego nie potrafimy się pozbyć zaczynamy tonąć nie tyle co w wodzie a we własnych smutkach, nieszczęsnych wspomnieniach bądź niespełnionych marzeniach. Powoli opadamy na dno i sami sobie wmawiamy, że tak już musiało być. Bez jakichkolwiek chęci do odbicia się od dna zakopujemy się w mule czekając aż to wszytko dobiegnie ku końcowi. Niekiedy znajduję się to jasne światełko nadziei, które odnajdzie nas w ciemności naszych smutków i wygrzebie nas z tego wszystkiego, odcinając od nas uciążliwe kamienie.
U mych nóg były takie dwa.
Ojciec i ten blondyn o cudnych fiołkowych oczach.
Lecz mimo wszystko jak postanowiłem, tak też zrobiłem i ruszyłem do przodu a z uciążliwych głazów staną się tylko kamyczkami chociaż wiem, że będzie mnie to męczyć przez całe życie.
Jasper zawsze będzie najbliżej mojego serca.
Delikatny uśmiech zawitał na moich ustach z racji iż było to prawdą. Podkoszulka, którą obecnie miałem na sobie była wyjątkowa. Mały, czarny napis widniejący tuż przy sercu - ,,Jasper,,.
Poczułem narastające ciepło w moim ciele. Z oczu zaczęły mi wypływać łzy, lecz nie były one okazem smutku a raczej mogły symbolizować pogodzenie się z tym co się stało. Potrzebowałem tego przełamania i wyjścia na powierzchnie. W końcu uświadomiłem sobie jak bardzo źle postąpiłem zaszywając się w czterech głuchych ścianach, które nie mogły usłyszeć tego jak wyrywa się seria uderzeń, tego, że moje serce pragnęło krzyczeć a jedyne co było wstanie zrobić to załamać się doszczętnie i ryczeć. Czas głęboko odetchnąć i pogodzić się z zaistniałym losem danym mi przez życie. Już nie będę od rana do rana leżeć i myśleć z głową w poduszce, bez celu i bez żadnych chęci czy ambicji. Pomyśleć, że chciałem skończyć z tym wszystkim lecz gdy tylko o tym myślałem w głowie miałem słowa pewniej dziewczyny, która również jak ja była bliska dla Jaspera. Przez to jakoś się jeszcze utrzymywałem. Karmiłem się nadzieją, która dawała mi promyczek nadziei, że może gdy któregoś dnia wyjdę przed osadę znów ujrzę wśród ciemnych drzew te gładkie, blond włosy powiewające na wietrze oraz fiołkowe oczy utkwione gdzieś w oddali. Od dziś zacznę znów normalnie żyć.
Już dna nie dotykam.
Choć tak na prawdę zaczynałem przyzwyczajać się do tego, że tonąłem. Moje serce zaczynało stawać się coraz to bardziej słabsze. Nic dziwnego, w końcu po raz kolejny było połamane na kawałeczki, których sam nie potrafiłem pozbierać w tak krótkim czasie. Ciekawe jak długo byłbym w stanie tak wytrzymać. Był nawet taki moment gdy czułem się lekki. Lecz nie chodzi tu o moją wagę a o stan psychiczny jaki akurat miałem. Wtedy nawet w mojej grocie nie czułem się bezpiecznie. Wtedy myśli o skończeniu ze sobą zatruły mnie od środka i zalały całe moje wnętrze. Czułem jakbym tonął zbyt szybko, bez nadziei na ponowny powrót. Czemu po prostu nie możemy spadać wiecznie? Nawet krople deszczu spadające z nieba w końcu czeka ziemia.
Od teraz będę starał się trzymać wszystko na swoich barkach jak do tej pory i iść przez życie nie patrząc na przeszkody. Chociaż to przypomina mi moje słowa, które krążyły po mojej głowie po stracie ojca lecz teraz to coś innego.
Jasper był kimś więcej niż tylko ,,niespełnioną miłością".
Mimo iż ani ja nie wyjawiłem mu swoich uczuć co do niego, ani on co do mnie to jestem święcie przekonany, że byłby one takie same.
Głęboko w serduszku wiem, że wciąż go kocham.
Przemieszczając się po osadzie nie ujrzałem żadnej żywej duszyczki. Najwidoczniej wszystkich wystraszył deszcz. Snułem się przez nacierające na mnie krople deszczu aż dotarłem do miejsca gdzie mogłem odetchnąć w spokoju.
Przede mną stał w całej okazałości biały, potężny ogier. Zwierzę podziwiało świat zza niewielkiego płotka odgradzającego mnie, od niego. Okrążyłem drewniana zagrodę i wszedłem do środka, przez stajnie. Od razu usłyszałem jak w jednym z przedziałów na łapy podrywa się mój kocur, lecz to nie on był teraz w moim centrum zainteresowania. Podszedłem do czterokopytnego przyjaciela i położyłem dłoń na jego pysku.
 Podszedłem do czterokopytnego przyjaciela i położyłem dłoń na jego pysku. 
- Co powiesz na małą wyprawę przyjacielu?


Jas.. poczekam na ciebie na dnie głębokiego, błękitnego oceanu. 

Od Maxine CD Mikel

Zastanowiłam się chwilę nad słowami Mikela patrząc na rozgwieżdżone niebo.
- To była ulubiona historia mojej mamy. W przejrzyste noce opowiadała mi o gwiazdach, pokazywała mi je na mapach i w atlasach, które były dostępne. Naprawdę lubiła gwiazdy. Siadałyśmy gdzieś razem z taką małą książką czy kartką papieru, otulałyśmy się szczelnie kocem i rozpoczynałyśmy opowieść. Zwykła mówić, że ludzkie dusze bardzo przypominają gwiazdy, a nawet mogą nimi być. Na tym właśnie polegała jej bajka. Pytasz co się z nami stanie po śmierci? Nie potrafię ci odpowiedzieć, ale w opowiadaniu, które tak kochałyśmy, mówiło się, że ludzkie dusze po śmierci zmieniają się w gwiazdy. Wiem, że to głupota, ale lubię czasem tak myśleć. Udawać, że wcale nie znikają, nie wyruszają w żadne podróże, ani nie tkwią gdzieś w innym świecie, tylko patrzą na nas, czekają aż do nich dołączymy i próbują dodawać nam otuchy z góry. Wiem, to nie mądre. Może już przestanę.
- Nie, nie przestawaj. Wcale nie uważam, że to jest nie mądre. To musiało być piękne opowiadanie.
Przytaknęłam zapatrzona w gwiazdy.
- Tak, było wspaniałe. A ona potrafiła tak o tym mówić… Nigdy tego nie powtórzę. Nie tak jak ona.
Zapadła chwilowa cisza. Nie przeszkadzało mi to. Pogrążyłam się we wspomnieniach. Gwiazdy wyglądały dziś wspaniale. Od dawna nie było takiego nieba, jak dzisiejszej nocy. Pamiętam tak dobrze te nocne historie, te wieczory pełne niesamowitych obrazów, siedzenie do późna i słuchanie o rzeczach, które normalnie nie miałyby żadnego sensu, nie mogłyby nawet istnieć, ale w jej ustach… To wszystko wydawało się tak bliskie, jak na wyciągnięcie ręki. Przypominałam sobie te lata i doszłam do tego jednego popołudnia. Wystarczył jeden obraz z tamtego czasu. Jedno małe wspomnienie i poderwałam się z ziemi siadając. Nawet nie zauważyłam kiedy mój dotychczasowy uśmiech zniknął. Przypomniałam sobie o tym. Wzrok mi się lekko zamglił. Jak mogłam odepchnąć od siebie tamto wspomnienie na tak długo? To już jakiś czas odkąd o tym nie myślałam. Spojrzałam na chłopaka, który leżał tuż obok mnie i pomyślałam, że to może dzięki niemu nagle zaczęłam mniej rozpamiętywać. Uśmiechnęłam się pod nosem i spojrzałam znów na gwiazdy, a ściślej na moją ulubioną, którą czasem utożsamiałam z duszą matki gdy byłam mniejsza. Tylko czy to na pewno dobrze, że on tak na mnie działa?
- Wszystko dobrze Max?
- Tak, tak mi się wydaje. – Odpowiedziałam i położyłam się znów koło niego. Pogrążyłam się w zamyśleniu… Czy to na pewno dobrze?

<Mikel? Najmocniej cię przepraszam, że tak długo nie odpisywałam i że to takie krótkie…>

poniedziałek, 13 listopada 2017

Jayden Howarth


GODNOŚĆ: Jayden Howarth
PSEUDONIM: Jay
WIEK: 17 lat
URODZINY: 16 grudnia 2021
PŁEĆ: Mężczyzna
ORIENTACJA: Padają podejrzenia, że jest homoseksualny.
RANGA: Zwykły Członek
SEKCJA: Obronna
STANOWISKO: Strażnik ogólnego porządku Camelotu, patroluje dzielnice i upewnia się, że nie wszczynane są bójki czy też nie pojawił się ktoś zarażony.
UMIEJĘTNOŚCI: Bardzo dobrze posługuje się rewolwerami, zawsze nosi przy sobie dwa takie cacka, bo to właśnie one były jego pierwszą bronią palną, ale nie pogardzi też snajperką, gdyby miał do takiej dostęp. Świetnie posługuje się trzema językami które szlifował w poprzedniej grupie, jest to angielski, rosyjski i francuski. Choć nie jest zbudowany na kulturystę, jego ciało dobrze radzi sobie w trudnych biegach i wspinaczkach.
CHARAKTER: Jayden jest ostoją spokoju. To jego najbardziej rozpoznawalna cecha. Spotykając go na ulicy nigdy nie ujrzysz na jego twarzy kwitnących emocji, a jedynie oceniający, martwy wzrok. Nie jest łatwą osobą do podejścia, nigdy nie pokazuje po sobie co myśli na twój temat, często też wstrzymuje się od jakiejkolwiek opinii, nie chcąc babrać łap w nie swoich sprawach. Jest też dosyć nieufny, wszystko co powiesz i zrobisz bierze na poprawkę i zanim pozwoli ci się bliżej poznać, upewni się, że nie zmarnujesz jego czasu. On tego nienawidzi. Jest bardzo rzetelny i wykonuje swoją pracę zgodnie z instrukcjami, których z resztą bardzo się trzyma. Wydaje się, że jeśli wejdziesz mu na głowę, jest agresywny i kpi, ale tak na prawdę nie chce mieć z nikim na pieńku. Kiedy poznasz go bliżej, to znaczy pozwoli ci zagłębić się w nim jak w otwartej książce, dowiesz się, że to wcale nie jest bezduszny palant, a wręcz przeciwnie. Jay potrafi śmiać się wesoło na cały głos, innym razem wzdycha a i popłacze, kiedy poczuje taką potrzebę. Jest opiekuńczy, martwi się i zajmuje osobami na których mu zależy, ale i beszta je, gdy robią coś co może im zaszkodzić. Nie jest za bardzo wylewny
na temat swoich uczuć, woli je okazywać. Nie przytulisz go od tak, nie pocałujesz znienacka, ale jego ciepły uśmiech na pewno poprawi ci dzień. Posiada też stronę, która zmienia go w bardzo pustego człowieka. Tego nie doświadczysz, ale w samotności nie raz zamykał się w sobie i nie wydawał żadnego dźwięku czy słowa przez wiele dni. Jest trochę niedostępny i jakby nie towarzyski, ale to wszystko jest powodem śmierci jego jedynej rodziny, czego powodem było niedopatrzenie ze strony kogoś, komu zaufali. Co jeszcze można o nim powiedzieć? Potrafi być z niego niezła bestyjka uwodziciel. Wykorzystał to jednego dnia, gdy spragniony i głodny napotkał małą grupkę, której kobiety od razu zakochały się w jego miłych słowach i pozwoliły się razem posilić. Główne zainteresowania Jayden'a to rozwijanie swoich umiejętności fizycznych i staminy, muzyka której nie słyszy się już tak często, granie na gitarze i śpiew, a także hazard. Ma jedno marzenie. Znalezienie kogoś, kim mógłby już zawsze się opiekować i nie liczy się tu Anh. Chciałby pokazać komuś, ile potrafi wykrzesać z siebie energii, by tylko oddać swoje ciepło osobie tego wartej. Ale z tym kompletnie się nie spieszy.

APARYCJA:
WZROST: 183 cm
WAGA: 67 kg
KOLOR OCZU: Niebieskie
WŁOSY: Gęste rude kłaki, tylne dolne ciągną się pasem do piersi, zaplecione w warkoczyki.
INNE: -
GŁOS: KLIK 
HISTORIA: Miał roczek, kiedy na Ziemi rozpoczęło się to piekło. Jego rodzice nigdy nie spodziewali się, że przyjdzie im tułać i grzebać niekiedy w śmietnikach w poszukiwaniu resztek leków i jedzenia. Że przyjdzie im kraść i rabować innych którym bardziej się poszczęściło. Wychowanie małego dziecka podczas epidemii to jak hodowanie myszy w towarzystwie węży, które w każdej chwili mogą ją capnąć i połknąć w całości. Może dlatego jego ojciec był taki surowy i nigdy nie pozwalał mu robić tego, czego na prawdę chciał. Dzień w dzień, miesiąc w miesiąc, aż mijały lata, dodając jego rodzicom odwagi, umiejętności przetrwania a małemu; lat i rozumu. Niestety, nic co dobre nie trwa wiecznie. Miejsce w którym się osiedli, a mianowicie opuszczona przychodnia, którą przecież tak starannie zabezpieczyli razem ze swoją grupą, została napadnięta przez hordę gdy Jayden miał piętnaście lat. Sam, średnio pamięta przebieg tego dnia, ale obraz matki wbijającej pazury w gnijące mięso jednego z tych potworów, płaczącej i wołającej o pomoc wyrył się w jego pamięci i powraca nocami. Na początku płakał. Dniami i nocami obwiniał świat o jego surowość i grę nie-fair. Ale ten etap przeminął z kolejnymi latami, a on odciął się od przeszłości, planując kolejne dni i tygodnie, aby tylko przetrwać. Niekiedy głodował, innym razem o mało nie pozbawiał się zdrowia i życia w starciach z zarażonymi. W takich chwilach marzył o towarzystwie kogoś, dla kogo miałby więcej determinacji i chęci do życia. Ale przecież.. teraz nie musi już martwić się o samotność, prawda? Chociaż nie był tak do końca samotny. Jasne, brakowało mu ludzkiego partnera, kogoś z kim mógłby pogadać i wyrzucić z siebie cały ten ból i gniew gromadzony na widok zarażonych, ale sam nie był, bo bardzo szybko do jego boku przykolegował się pies. I to nie byle jaki pies, bo mutacja zrobiła z niego podobiznę włochatego niedźwiedzia, któremu powoli zanikała poprzednia budowa czaszki typowa dla czworonoga. Kiedy się poznali, był dopiero małą pulchną kuleczką, która zaś z wiekiem bardzo szybko urosła do rozmiarów psa pasterskiego anatolijskiego. Mówi się, że dzikie zwierzęta tracą instynkt przetrwania gdy udomowione. Cóż, jego nigdy nie udomowił, sprawił tylko, że zwierzę obrało go za godnego partnera.
PARTNER: --
PUPIL: Anh
RODZINA: Nikt z jego rodziny nie przeżył ataku hordy na ich schronienie.
BROŃ: Posiada dwa rewolwery z historią wyrytą zgrubieniami i wygięciami, oba załadowane po pięć kuli. Nie używa ich prawie wcale odkąd został sam, za to przydają się do zastraszania ludzi i przywracania porządku. Na biodrze za przepaską zawsze znajdzie się u niego ostry sztylet w pochwie.
INNE:
• unika alkoholu ponieważ łatwo daje się ponieść chwili,
• wiecznie punktualny, nienawidzi spóźnień,
• podaruj mu ziarna dyni, a pokocha cię na wstępie,
• nie próbuj atakować go nawet dla żartów, jeśli widzisz w okolicy jego zwierzaka chyba, że bawi cię siłowanie się z ogromnym psem,
• nosi na biodrze ogromną bliznę.

DATA DOŁĄCZENIA: 13.11.2017
NAGANY: 0
POCHWAŁY: 0

PROWADZĄCY: Howrse|Doggi: Jasve