Tutaj nikt nie tracił cennego czasu, wszyscy starali się być przydatni i poprawiać standard życia w Osadzie jeszcze przed nadejściem zimy. Stojąc przed wyciętym w drewnianej ścianie oknie starałem się uspokoić myśli.
Dzisiejszego wieczora odbędzie się pochówek mamy.
Podniosłem katanę na wysokość twarzy i obejmując skórzaną rękojeść powoli wysunąłem srebrzyste ostrze z pokrowca. Miecz błyszczał jasnym światłem, które opalizowało na całej jego powierzchni. Przez chwilę bałem się, że wpadające do wnętrza naszego jednopokojowego, zagraconego książkami domostwa światło zbyt intensywnie odbija się od wykutej ze srebra broni, co mogło zbudzić Han.
Ostatnie noce spędzałem przy niej robiąc co w mojej mocy, aby ulżyć jej w rozpaczy. Serce pękało mi z żalu gdy widziałem jak z jej pięknych, niewinnych oczu płyną potoki łez. Odejście mamy było niespodziewane, raptem kilka dni temu siedziała na krawędzi łóżka i swymi sfatygowanymi dłońmi zszywała pęknięty mankiet koszuli ojca, zapewne licząc, że i ja zechcę ją nosić.
Spoglądając na trzymane przed sobą ostrze uświadomiłem sobie, że problemy ze zdrowiem zaczęły się tuż po jego zniknięciu...
Pierwsze stadia choroby ciągnęły się za matką latami, ale jej rzeczywiste cierpienie zdołałem dostrzec dopiero w zeszłym roku, gdy znalazłem ją na skraju sadu.
Wzdrygnąłem się na wspomnienie słaniającej się z bólu sylwetki, którą raz po raz wstrząsały spazmatyczne dreszcze. Z jej brody skapywały szkarłatne perły, które barwiły trawę na złowróżbny kolor lśniącego w świetle pochodni burgunda.
Kaszel, ten cholerny kaszel szarpał jej wątłą klatką piersiową, a każdej próbie zaczerpnięcia oddechu towarzyszył poruszający serce szloch. Najbardziej jednak przerażały mnie oczy mamy. Wciąż przypominałem sobie chwilę, gdy dostrzegła moją pociągniętą wyrazem szoku twarz:
Znane mi jako błękitne, oczy były podkrążone, szkliste i ciemne jak noc. Zdradzały chorobliwy lęk, a odbijające się w nich światło przywodziło na myśl rozprzestrzeniające się płomienie śmiertelnego pożaru. To z nich emanowało skrywany latami ból.
Tamtej nocy, gdy wnosiłem drżącą kobietę do mieszkania ustaliliśmy, że musimy chronić Han przed poznaniem prawdy o zaawansowanym stopniu nieuleczalnej choroby rodzicielki. Matka była taka wystraszona, a ja czułem wystające spod materiału jej szaty kręgi. Gdzie miałem oczy przez cały ten czas..? Sam nie wiem jak mogłem być ślepy na tyle bodźców. Wiem jednak, że zawiodłem jako syn.
Każdego następnego wieczora leżałem w ciemnościach wsłuchując się w chrapliwy oddech mamy, czuwając nad jej stale pogarszającym się stanem. Z żalem wiedziałem, że mogłem jedynie podawać jej pitną wodę w celu złagodzenia męczącego ją kaszlu.
Leki przeciwbólowe przynosiły ulgę, o której staraliśmy się zapewnić Hanabi, ale nawet ich nigdy nie było pod dostatkiem. Dopiero w trakcie tych długich, rozpaczliwych nocy pojąłem jak wiele życia przeleciało mi przez palce. Skoro przez sześć lat nie umiałem pomóc nawet najbliższej rodzinie, to strach pomyśleć co w tym czasie zmieniło się w Osadzie. Fukuro, skończony egoista. Mama wierzyła we mnie do samego końca, nie wypominała mi, jak wielce musiałem ją ranić.
Nigdy nie zapomnę jak ukrywała twarz w poduszce żeby stłumić kolejny atak. Oboje wiedzieliśmy, że gdyby śpiąca miejsce obok Han poznała prawdziwy przebieg choroby kobiety, która dla nas dwojga była najważniejsza na świecie, to jej złote serce pękłoby z goryczy.
Matka zawsze chciała nas chronić. Od dzisiaj to ja zaopiekuję się naszą rodziną. Nie pozwolę, aby jakieś nieszczęście dotknęło moją siostrę. Tak jak ojciec w czasie pandemii i mama za czasów pobytu w osadzie; już zawsze będę bronił ostatniej bliskiej mi osoby, tak niewinnej Hanabi, która po godzinach łkania w moją pierś zasnęła nad rankiem.
Przyjrzałem się gniewnemu spojrzeniu własnych oczu, które odbijały się w ostrzu. Nie zawiodę nikogo więcej.
Uniosłem miecz nad głowę i na moment zachwyciłem się idealnie wyważoną ciężkością, miękką rękojeścią która doskonale leżała w mojej dłoni. Wolną ręką sięgnąłem po materiał wstęgi, którą przewiązałem włosy i zrywając aksamit z głowy, pozwoliłem ostrzu opadać swobodnie. Niemalże czułem jak białe srebro napotyka na swojej drodze wodospad obsydianowych kosmyków, które podobnie do bezsilnych, jesiennych liści rozsypały się wszędzie wokół. Ścięte włosy legły wokół moich stóp układając się niczym hebanowa spirala. Przypiąłem ojcowską katanę do pasa, a metaliczny chrzęst zamykających się klamr dworskiego płaszcza rozbrzmiał echem między ścianami domostwa.
Przekroczyłem krąg i podciągnąłem się na ramie pozbawionego szyb okna. Czułem pod palcami jak nadwyrężony metal zaczyna drżeć podobnie do serca ptaka pochwyconego w dłonie. Podobnie do mego własnego.
Pozwoliłem, aby pierwszy spośród porannych podmuchów jesiennego wiatru osuszył szklący na mojej skroni pot. Zimne palce raz po raz muskały moje policzki, a w nos prędko ukłuła mnie nieświeża bryza.
W powietrzu wisiała zmiana. Wyraźny sygnał, który wprost dopraszał się o uwagę. Ludzie byli jednak zbyt ślepi, aby dostrzec jego daremne starania. Były prośbą, a może ostrzeżeniem? Cokolwiek kryło się pod zawodzącym nocami i pokrzepiającym, rannym wichrem; w istocie musiało być zwiastunem czegoś wielkiego. Czegoś, co nadejdzie wkrótce.
Skupiając całą swą siłę w dłoniach pochyliłem się do przodu, za dogodny punkt obrałem szczyty blaszanych daszków, które otaczały obitą drewnem ruderę, która kiedyś musiała być budynkiem baru, na którego wyższych kondygnacjach ostały się jeszcze pojedyncze pokoje prywatnych lokali dla gości, będące jedynym znakiem pozostałym po latach świetności tego miejsca. Wiatr zdawał się być mi przyjaznym; odgarniając włosy z twarzy i rozwiewając poły ciężkiego płaszcza, dął w kierunku, w który pragnąłem się skierować. Odepchnąłem się od wyrwy w ścianie i unosząc stopy wysoko pod siebie, zadbałem o to, aby nawet najcichszy szelest nie zbudził mojej siostry, ani tym bardziej nie przyciągnął uwagi krążących w dole osadników.
Spotkanie z ich wzrokiem... to coś, na co zdecydowanie nie byłem jeszcze gotów. Pchany przez wiatr, błyskawicznie pokonywałem odległość między jednym dachem a drugim, a przyświecająca z góry tarcza złotego słońca była jak stróż, który mnie prowadził. W oślepiającym blasku poranka parłem śmiało przed siebie, ani na moment nie zapominając o co muszę walczyć. Odnajdę spokój i uczynię moją siostrę szczęśliwą, udowodnię ludziom, którzy stracili we mnie wiarę, że zasługuję na
noszenie swego nazwiska.
Ichimaru.
Najpierw jednak, podobnie jak nieokiełznany wiatr i dumne słońce muszę porzucić przeszłość daleko w tyle.
~*~
Wydeptane ulice dominowały brązem i monotonną barwą piżma, a zakręty i zaciemnione zaułki pojawiały się tylko od czasu do czasu, zupełnie jakby wszystkich osadników interesowała tylko jedna trasa, jedyny kurs na który skłonni byli się skierować. Z zażenowaniem rozglądałem się dookoła, usiłując nie wyglądać jak zbłądzony turysta - problem w tym, że tak właśnie było. W trakcie minionych sześciu lat wędrowałem po mieście zaledwie kilka razy, w dodatku nigdy w ciągu dnia. Tak więc każda, nawet najwęższa i najbardziej osobliwa uliczka wydawała mi się całkiem obca. Zdążyłem zapomnieć, że Camelot osiąga tak duże rozmiary. Ludność stanowili w większości młodzi, sprawni ludzie, którzy pracowali na rzecz Osady w wyznaczonych sekcjach. Każdy z nich miał przydzielone zadania i pełnił w tym społeczeństwie jakąś funkcję, nie miałem jednak pojęcia na czym polegały ich codzienne zmagania.
Moją jedyną wiedzą na ten temat była znajomość położenia Centrum i teoretyczny plan postępowania. Jak miałem się dostać do podziemia, do kogo udać i co właściwie powinienem powiedzieć? Nie odnalazłem odpowiedzi na te pytania.
Wyobraźnia podpowiadała mi, że wyznanie przywódcy - kimkolwiek był - prawdy o swojej osobie, o latach w bezruchu, gdy nie pomogłem absolutnie nikomu, nawet najbliższym; będzie trudnym zadaniem.
Słońce swym lśnieniem omiatało ponure chaty, czyniąc je pozornie milszymi dla oka. Co chwilę otwierały się drzwi którejś z nich i spomiędzy błyszczących blach wyglądała czyjaś głowa. W otoczeniu rozbrzmiewała nieharmonijna melodia złożona z powolnego stukotu kopyt bydła, które prowadzono przez drogę, zewsząd dobiegały szmery cudzych rozmów, zbyt niewyraźne abym miał okazję się na nich skupiać. Chrzęścił żwir, a grupa mężczyzn pchała po kamieniach drewniany wóz, którego koła usypywały stożki z piasku, w którym momentami grzęzły. Wiatr zdołał zelżeć do tego stopnia, że niekiedy zupełnie zapominałem o jego towarzystwie. Jak na późną jesień było dość ciepło, osadnicy zawijali mankiety kurtek po same łokcie, po czym kontynuowali swoją powinność.
Jakiś czas temu minąłem intensywnie trenującego blondyna, a przez myśl przeszło mi żeby podejść i zapytać o instrukcje.
Nie wiem czy bardziej przeszkodziła mi duma, a raczej butna chęć radzenia sobie samemu czy strach przed ryzykiem, że gdy przyjdzie mi się przedstawiać w oczach rozmówcy pojawią się podejrzliwe ogniki.
Dopóki mogłem nazywać się imieniem Noroi, dopóty wszystko było w porządku: nikt nie odwracał się w tłumie, aby wbić w moje plecy nieprzyjazne spojrzenie.
Ci, którzy mogli znać moją matkę z pewnością spodziewali się zobaczyć mnie na wieczornym pochówku, który miał być moim pierwszym publicznym wystąpieniem po przeszło sześciu latach wykluczenia z życia społeczeństwa.
Szczerze wątpiłem, aby ktokolwiek spojrzał na mnie wtedy ze współczuciem - dla Osady byłem piątym kołem u wozu, kolejną gębą do wykarmienia, z której nie ma żadnego pożytku. Nie mówiąc już o moralności; no bo jak można patrzeć życzliwie na kogoś, kto mimo młodego wieku i doskonałych preferencji fizycznych nie udzielił swojej pomocy w gorliwych próbach postawienia na nogi tej 'cywilizacji'? Ba! Nawet nie przyszło mu do głowy odciążyć pracującej w sadzie matki, której problemy ze zdrowiem nigdy nie były tajemnicą, ani wesprzeć wkraczającej w dorosłość siostry. Musiałem być przygotowany na to, że w końcu ktoś powie mi to prosto w twarz.
Z jednej strony taka konfrontacja z rzeczywistością napawała mnie lękiem, z drugiej natomiast chciałem w końcu to usłyszeć. Chciałem, żeby ktoś wygrzebał resztki mojej duszy i ukolił ją bolesną prawdą. To pisany mi katharsis.
Mogłem iść przed siebie aż do muru, który piętrzył się nad Camelotem, ale wówczas istniało ryzyko, że spotkani tam strażnicy każą mi wrócić do samego środka miasta, gdzie hipotetycznie mogło się mieścić zejście do Centrum. Zatrzymałem się raptownie i pomknąłem wzrokiem po okolicznych budynkach; rzędy chat, kilka spróchniałych bal, na których ongiś opierały się wysokie konstrukcje oraz jeden czy dwa wyższe, drewniane budynki na zakręcie.
Z tej odległości widziałem, jak otwierają się staromodne, westernowe drzwiczki i ze środka wyłania się dwójka najwyżej osiemnastoletnich chłopców, którzy najwidoczniej mieli z czegoś niezły ubaw. Sądząc po echu ich rozbrzmiewających śmiechów, lokal ten mógł skrywać w sobie bar lub inny ośrodek użytku publicznego.
Wypuściłem z płuc długo wstrzymywany oddech i unosząc głowę podjąłem błyskawiczną decyzję. Wystarczy tego kręcenia się bez celu, ile można się zbierać wsobie?
Pilnując tempa żwawo ruszyłem ku zakrętowi, a skupienie na nowym planie na moment wytrąciło mnie z równowagi, przez co nie spostrzegłem piątki młodych ludzi - trzech mężczyzn i dwóch kobiet, która w ostatnim momencie rozłączyła się aby nie uderzyć w moje plecy. Zamierając w pół kroku spojrzałem za nimi oczekując jakiejś karcącej uwagi, ale tamci jedynie zaśmiali się pod nosami i w swym zwartym szyku ruszyli dalej. Jeden z chłopaków, szatyn o brązowych oczach odwrócił się przez ramię i zerknął na moją twarz. Nie poznając w niej nikogo znajomego, po prostu uśmiechnął się i wrócił do ożywionej rozmowy z pozostałymi. Zupełnie jak paczka przyjaciół.
Prychnąłem ze złością. Jak ktokolwiek mógł być tak beztroski? Te ich uśmiechy... nie, one nie mogły być szczere. Świat, który znaliśmy za dzieciaka przepadł, pozostał po nim tylko gruz i monstra, które zechcą nas pożreć przy najbliższej okazji. Nie ma już bezpieczeństwa, zaufania ani przyjaźni. Każdy walczy o życie, więc po co do cholery całe to udawanie?
Stałem w miejscu i patrzyłem za znikającą grupą znajomych, niemalże czując jak temperatura krwi podskakuje o kilka stopni. Zanim zdążyłem to zauważyć, kłykcie w zaciśniętej pięści całkowicie pobielały. Rozluźniłem uścisk i ostentacyjnie zwróciłem się ku drewnianemu budynkowi. Fałszywość i hipokryzja... czy to będą nowe zmagania, na przeciw którym będę musiał stanąć? Przecinając ulicę uśmiechnąłem się pod nosem. Drugi raz nie dam się nabrać na to samo.
Pchnąłem drzwiczki do środka, a te, skrzypiąc donośnie ukazały mi obraz zaciemnionej sieni, w której ustawiono kilkanaście stolików zmontowanych z różnych materiałów; wrażenie stabilnych sprawiały te z ciemnego drewna, przy których zasiadało kilkoro mężczyzn. Sam bar miał kształt przeciętej w połowie podkowy, zupełnie jakby drugą część odłupał nieuważny kowal. Za ladą z nierównej kory nie było nikogo, za to wysokich, blaszanych krzesłach, które musiały być dziełem jakiegoś zdolnego inżyniera siedział przygarbiony mężczyzna dobiegający pięćdziesiątki, który ze znudzonym wyrazem twarzy raz po raz moczył usta w nieznanym mi trunku.
Mężczyźni siedzący przy drewnianych stołach nawet nie podnieśli wzroku znad rozłożonej między nimi talii kart. W pomieszczeniu poza ich grupą oraz samotnikiem u lady nie było nikogo - tylko płomienie świecy tańczyły na wschodniej ścianie pomieszczenia. W powietrzu unosił się zapach mokrego drzewca i jakiegoś ostrego alkoholu, który mógł być próbą odtworzenia kukurydzianej whisky, dostępnej jeszcze przed wybuchem pandemii. Zdawałem sobie sprawę, że nie mogę dać się złamać niezależnie od tego co usłyszę. Zacisnąwszy usta w wąską linię przemierzyłem odległość jaka dzieliła mnie z barem i stąpając cicho po podłodze, która wbrew temu czego się spodziewałem; nie zaskrzypiała ani razu złożyłem dłonie na blacie tuż obok szklanki dzierżonej przez nieznajomego.
Mężczyzna łypnął na mnie jednym okiem, a ja mimo marnego światła prędko zajerestrowałem jego twarz jako sędziwą. Spojrzenie, którym mnie obrzucił mogło świadczyć o absolutnym braku zainteresowania, ale na to również byłem przygotowany. Prostując plecy po prostu patrzyłem jak dopija zawartość szkła i obracając naczynie w dłoni, powoli obraca swoją masywną sylwetkę w moją stronę.
- Czego tu? - zapytał głosem głębokim i jednocześnie wyjątkowo niecierpliwym, jednym z tych po których usłyszeniu krew tężeje w żyłach. Jego swobodnie opuszczone ramiona zdradzały pewność siebie, być może dzierżył tu większą władzę więc musiałem mieć się na baczności.
- Szukam przywództwa, albo sposobu by się z nim skontaktować. - odparłem dobierając słowa pod swój bezczelnie znudzony ton. Właściwie miałem do powiedzenia coś więcej, ale w oczach rozmówcy natychmiast rozbłysło światełko, które zaalarmowało mnie o tym, że temat nie jest mu obojętny.
- Ha, pana Waltersa, co? W takiej melinie? Gdzieżby go tu przywiało. - odrzucił z ironią tak intensywną, że jej smak dało się niemalże wyczuć na ustach. Kimkolwiek był ten, z którym rozmawiałem, owego Waltersa musiał dażyć niezbyt ciepłym uczuciem. - Kim ty jesteś, że pytasz o takie bzdury?
Nie widziałem twarzy mężczyzn siedzących za mną, ale instynktownie wyczuwałem, że karty na moment zeszły na dalszy plan. Człowiek przede mną uśmiechnął się szyderczo, a jego język przez chwilę gładził boczne partie zębów.
Noroi, cisnęło mi się na usta, ale spodziewałem się, że użycie pseudonimu w pierwszej oficjalnej rozmowie może spotkać się z negatywnym odbiorem. Próba obejścia systemu identyfikacji była jednak zbyt wielka, abym pogodził się z przegraną sytuacją i od razu powiedział prawdę. Licząc, że być może samo brzmienie imienia zadowoli konwersanta wyjawiłem, że nazywam się Fukuro.
- A nazwisko? Nigdy cię tu wcześniej nie widziałem, chłopaszku. - jego ton, choć przesiąknięty sarkazmem emanował również siłą i zdecydowaniem. Z kimś kto wiedział czego chce trudno było wchodzić w dysputy.
Czułem dudnienie w piersi, ale wiedziałem, że zaledwie jeden niewłaściwy ruch i moje opanowanie natychmiast pryśnie. Nie odwracając wzroku od twarzy tamtego
zebrałem się na najbardziej pospolity, nie wyrażający żadnych emocji ton, który miał zademonstrować moją obojętność na zdanie gapiów.
- Ichimaru. - odrzekłem twardo, a krzesła osadników zaskrzypiały gdy ci odchylali się w stronę moją i mego rozmówcy. - Fukuro Ichimaru.
Źrenice mężczyzny zwęziły się, sam nie wiem czy pod wpływem krążącego w żyłach alkoholu czy faktu, że teraz mógł śmiało obnażyć prawdę o mojej osobie.
- Można się było tego spodziewać. Bezczelny nierób wylazł z nory bo już nie ma go kto utrzymywać, co? - uśmiechając się parszywie, podniósł się z siedziska i rzucając
mi śmiałe spojrzenie przekrzywił głowę na bok. - Mamusia wykitowała i nagle przydałoby się ruszyć do roboty?
Pogrzeb musiał obejść się echem po Camelocie, zresztą... jak mógłbym się dziwić? Moja matka była prawdziwą ostoją, zaangażowaną osadniczką i zielarką. Mogłem się tylko domyślać u jak wielu ludzi zaskarbiła sobie sympatię, albo chociaż szacunek.
Powinienem być na to gotowy, ale każda uwaga sprawiała, że dziwny impuls przeszywał moje ręce. Mimo to trzymałem się swego skrupulatnego planu.
Zero emocji Noroi, musisz o tym pamiętać, zwr óciłem sobie uwagę w duchu.
- To nie jest twój interes. - zaoponowałem utrzymując względny spokój. - Pytam tylko gdzie odnaleźć przywódcę, nic więcej.
- Przychodzisz tu jak nadęty paw i zawracasz mi głowę, a teraz twierdzisz, że to nie mój interes? Najwidoczniej mamcia przed odejściem nie zdążyła cię nauczyć kultury.
Patrzyłem jak wypowiadane przez tego gnoja słowa sprawiają mu czystą satysfakcję. Działał pod wpływem impulsu, zapewne niewiele myśląc o tym co ślina przynosiła mu na język. Jakże nienawidziłem tak prostackich ludzi, którzy potrafili narobić wszystkim kłopotów swoją lekkomyślnością. Chciałem wytłumaczyć sobie, że zdanie takiego człowieka nie powinno w ogóle zaprzątać mi głowy, ale impulsy w rękach, które - jak zdołałem pojąć - były urzeczywistnieniem gniewu reagowały na to z podwójną siłą.
- I co, języka w gębie ci zabrakło? - rzucił lekceważąco. Widziałem jak unosi ramiona w geście swej dominacji. Wydawało mu się, że ma nade mną kontrolę. Zaciskałem zęby tak długo, że ból promieniował teraz na całą powierzchnię szczęki. Potrafiłem myśleć teraz tylko o imieniu matki, którą śmiał oczerniać.
Gdzieś w tle rozległ się zgrzyt krzesła odsuwanego od stołu, kilka stąpnieć i ktoś najwidoczniej opuścił bar. Wydarzenie to było jednak zbyt błahe, abym się na nim skupiał. Wiedziałem, że jeśli się odezwę gniew może wziąć górę. Pozostało mi stać i patrzeć w oczy temu mężczyźnie.
Gdybym tylko był spokojny z pewnością poradziłbym sobie w tej rozmowie. Znalezienie słabych punktów nie powinno być trudne, ale moje zdolności do trzeźwego rozumowania zdawały się uciekać jak niedoścignione sarny. Widziałem je przed sobą, ale nie mogłem zdobyć się na opanowanie.
- Matki jeszcze do grobu nie złożono, a ty już przynosisz jej wstyd! Nie masz na tyle godności, aby odpowiedzieć na proste pytanie? - to mówiąc uniósł rękę i energicznie popchnął mój tors. Siła uderzenia nie miała na celu wyrządzić mi krzywdy. Chciał mnie jedynie sprowokować.
Mama... czy naprawdę okrywałem ją wstydem? W ustach pojawił się znany mi, metaliczny posmak. Minęła minuta, a ja wciąż milczałem. Musiałem zacząć przebierać palcami żeby nie zacisnąć palców w pięść.
- Głuchy jesteś? - warknął i dokonał pchnięcia jeszcze raz. Spokój. Do jasnej cholery, musiałem być spokojny. Wypuściłem z płuc głębokie westchnienie i zebrałem na tyle sił, aby wymyślić błyskotliwą, śmiałą odpowiedź. Otwierałem właśnie usta, aby poczęstować osadnika wymyślną ripostą, ale zdążył mnie ubiec. Wypowiedział się słowami, które zdołały zburzyć barierę:
- A może problem w wychowaniu sięga głębiej, co? Może to ojciec nie zdołał ucznić cię mężczyzną?
Najczulsza ze strun została poruszona. Jej drgania poczułem na całym ciele, były jak gorące promienie, które zaślepiały rozum i swym działaniem zmuszały ludzi do
robienia pochopnych rzeczy. Gdy ręka tamtego po raz trzeci powędrowała w kierunku mojej klatki piersiowej zadziałałem automatycznie.
Chwyciłem jego nadgarstek i patrząc na wyraz zaskoczenia malujący się na twarzy mężczyzny wyrzuciłem dłoń w górę, przez co jego łokieć zetknął się ze szczytem
głowy. Nim przeciwnik zdążył użyć wolnej ręki do obrony, lewą dłoń zacisnąłem w pięść i wykonując proste uderzenie, skierowałem cios w jego brzuch. Jego szczęście, że poskąpiłem sobie wzięcia zamachu.
Usłyszałem jak powietrze umyka z jego piersi. Podniosłem wzrok w zaledwie sekundę po uderzeniu i spoglądając spod opuszczonych powiek w jego przejęte oczy uśmiechnąłem się zimno.
- Nadal masz wątpliwości co do mojej męskości? - mruknąłem chrapliwym szeptem, którego brzmienie na moment zawisło w powietrzu. W spojrzeniu tamtego pojawił się złowrogi błysk. Raptem poczułem jak coś z dużą mocą kiereszuje moje żebra.
Uskoczyłem w bok, ale mężczyzna zdołał kopnąć mnie kolanem w biodro. Pochyliłem się; poniekąd z bólu, poniekąd w celu uniknięcia spotkania z jego pięścią. Korzystając ze swojej pozycji natychmiast natarłem na bok mężczyzny przypierając go do blatu baru. Krzesła rozsunęły się na boki kiedy moje ręce odnalazły jego policzki. Zadałem dwa silne uderzenia kłykciami, niemalże czując jak ścierają się z jego kościami policzkowymi.
- Hej, panowie! W tej chwili przestańcie! - jak przez mgłę doszedł mnie krzyk pozostałych osadników zebranych w barze. Zanim przeciwnik zdołał pchnąć mnie spodem dłoni w krtań coś pochwyciło mnie za ramiona.
Bodziec był na tyle intensywny, że zdołałem otrzeźwieć na ten jeden, szczególny moment. Uniosłem łokcie i pchnąłem w pachwiny tego, który próbował mnie powstrzymać. Nie chciałem wyrządzić żadnej krzywdy osobie, która usiłowała załagodzić sytuację, ale obraza była rzeczą, której nie mogłem znieść.
- Czy Aaron poszedł po... - obserwatorzy zajścia zajęli się jakąś rozmową, ale nie zamierzałem się na tym przejmować.
Pięść po raz kolejny zatopiła się w policzku starszego, ale zanim zdążyłem unieść ją po raz kolejny przeciwnik wykręcił się spod moich ramion i potężnym uderzeniem złączonych pięt odrzucił mnie na metr w tył. Sięgnąłem dłonią ku zranionemu miejscu, a wówczas zimna ręka zacisnęła się na moim karku. Impuls nakazał mi się wyprostować i spojrzeć prosto w twarz mężczyźnie. Na jego skroni pulsowała żyła, był po prostu wściekły a jego prawa ręka tkwiła w powietrzu. Brał zamach, gotów aby wepchnąć mi pięść prosto w zęby.
Nasze oddechy podgrzewały powietrze, a mierzące się spojrzenia musiały być dla postronnego obserwatora niczym dwa nacierające na siebie ostrza, Szykowałem się na uderzenie, gdy nagle; zupełnie bez ostrzeżenia otworzyły się drzwiczki. Podłoga zaskrzypiała, a do lokalu w towarzystwie jednego z osadników wparował chłopak.
Pięść mojego przeciwnika zawisła w bezruchu, oboje zerknęliśmy w stronę przybyłego.
- Rick, puszczaj go. - wyrzucił z siebie głosem równie zimnym co jego błękitne, opalizujące w świetle świec oczy. Z jego młodzieńczej twarzy emanował gniew, zupełnie jakby oderwano go od czegoś niesłychanie ważnego. Kroki miał żywe, zdecydowane, a wszyscy zebrani zdawali się pierzchać przed jego szykiem. Uścisk na mym karku poluzował się, a pięść człowieka nazywanego Rickiem zniknęła mi z pola widzenia. Musiałem walczyć ze sobą aby nie pokusić się o jeden, dumny uśmiech.
Czyżbym właśnie poznał wyczekiwanego pana Waltersa?
<Aiden, pozwolisz?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz