Wyjechałem dwa dni temu. Towarzyszyło mi dwoje ludzi - łowca i zbieracz. Dzisiaj, dwie godziny przed zapadnięciem zmroku jeden z nich zauważył kłęby dymu, unoszące się za lasem. Po krótkiej dyskusji, stwierdziliśmy, że jednak lepiej będzie to sprawdzić. Zawiesiliśmy rzeczy na drzewach, zabierając ze sobą jedynie broń i dosiedliśmy koni. Kłusem dotarliśmy na miejsce, przy granicy lasu zostawiliśmy wierzchowce i ostrożnie zbliżyliśmy się w stronę naszego celu. Należy pozostać niezauważonym. Bezpieczeństwo ponad wszystko. Z tej odległości mogliśmy spokojnie zaobserwować palące się ognisko i kilkoro ludzi. Zaczynał się tu otwarty teren, a jedyny mutant jakiego zdążyłem zauważyć to ten z odciętą głową, leżący jakieś dwadzieścia metrów od mężczyzn, których obserwowaliśmy. Do tego sygnał dymne przestały zostać wysyłane. Usłyszałem ciągnący się huk. Nie trudno było się domyślić, że to wystrzał z broni palnej. Na zrozumienie sytuacji, w której się znaleźliśmy miałem tylko chwilę. Czułem ciężar na moim ramieniu. Na kurtce i mojej koszuli znalazła się plama krwi. Ciało martwego osadnika opadło na mnie. Nie jest dobrze. Jedno szybkie spojrzenie w stronę drugiego towarzysza. Jedna chwila, brak zastanowienia, bieg. Brutalna zasada mówi, kto ginie na zewnątrz, zostaje na zewnątrz.
- Ruchy! - wrzasnąłem, gdy dobiegaliśmy do koni. Kilka strzałów padało za naszymi plecami. Wskoczyliśmy na wierzchowce, zmuszając je do natychmiastowego biegu. Nie przypuszczałbym, że już na początku wyprawy pójdzie nam tak źle.
Las robił się coraz bardziej nieprzejezdny. Z jednej strony dobrze, jazda, która za nami ruszyła będzie miała trudniejszą drogę do pokonania, ale z drugiej... My też nie ułatwiamy sobie ucieczki. Musimy skręcić, bo prędzej czy później sami uderzymy o jakąś sosnę. Miękkie podłoże dodatkowo nie ułatwia trasy.
- Spróbujmy się rozdzielić, zrobimy koło, spotkajmy się jak wyjedziemy z lasu, musimy spróbować ich zgubić. - powiedziałem szybko do młodego chłopaka. Blond czupryna kiwnęła, zgadzając się ze mną. Gdy tylko odbił w prawą stronę, pocisk z broni trafił jego konia. Nastolatek przeleciał przez szyję, a zwierzę przygniotło go swoim ciężarem. Kurwa mać.
Zmuszałem ogiera do cwału już od jakiegoś czasu, więc zaczął zwalniać. Skręciłem, wiedząc, że moją jedyną szansą może być pokonanie terenu pełnego potworów. Duża ilość zakażonych typu VI. Raz kozie śmierć, a ja jak na razie zamierzam trzymać się życia.
Chyba większość ludzi w stresujących sytuacjach słyszy jak przeraźliwie szybko bije ich serce. Nie jestem wyjątkiem, moje zaraz wyskoczy mi z piersi. Dalej Arystoteles, musimy się pośpieszyć.
Lewe ramię cholernie mnie piekło, pulsujący ból i podłużny kawałek drewna. Strzała. Druga trafiła mnie w udo, co na moment zamroczyło mój umysł. Koń stanął dęba i zorientowałem się, że jest już za późno na jakikolwiek ruch. Spadliśmy na stertę suchych drzew, łamiąc gałęzie.
Syczenie i charakterystyczne jęki wymierzane z krzykiem. Moje ciało nie chciało się mnie słuchać. Kątem oka obserwowałem jak izabelowaty zwierzak z trudem wstawał, też był cały obolały. Jeśli i ja się nie podniosę, zginę tu, ale każdy, chociażby najmniejszy ruch sprawia, że syczę z bólu. Każdy, w kogo mięśniach został zatopione strzały wie, jak to boli. Dlatego lepsze są kule. Dostaniesz i w większości przypadków kula przeszyje cię na wylot, a tutaj nieważne jak się poruszę, będę konał.
Huk.
Kolejny wystrzał.
Coś upadło na trawę.
Słyszę niespokojne rżenie Arystotelesa.
Jak bardzo chciałbym go uspokoić.
Muszę się zmusić.
Do góry najpierw wędruje głowa, obraz zrobił się zamazany.
Zacisnąłem zęby.
Czy mogę słyszeć jak rozrywają mi się mięśnie?
A może tylko tak się czuję?
Podniosłem dłoń, łapiąc się końskiego boku. Ogier wciąż jest niespokojny.
- Szybko, łapać tego konia! - usłyszałem. Otworzyłem szeroko oczy, patrząc w górę.
Mężczyzna w obszernym kapeluszu splunął w moja stronę. Jakaś lina została zarzucona na szyję mojego wierzchowca.
- A taką pizdę jak ty osobiście zatłukę. - powiedział niski głos. Nie skupiałem się teraz na nim. W głowie cały czas miałem Arysa. Jasna cholera, niech zostawią go już w spokoju. Natychmiast. - Słyszysz jak się do ciebie mówi?! - no proszę, krzyk. - Spodziewałem się, że będziesz łajzą, ale żeby taką. - mruknął.
Z boku mojej głowy poczułem pulsujący ból. Obraz z zamazanego zmienił się na czarny. Ostatnie co poczułem, to strzały wyrywane mi z mięśni. Aiden upada po raz pierwszy.
~*~
Cholerny chłód opływający moje ciało.- Śpiąca królewna się budzi. - mruknął głos i dmuchnął mi w twarz dymem z jakiegoś papierosa.
Otworzyłem oczy, czując jak ciało mi drży od mokrej kąpieli, zimno dodatkowo mi dokuczało, gdyż nie miałem na sobie koszuli. Moje nadgarstki były spętane, barki pulsowały od nienaturalnego wygięcia w tył. Przywiązali mnie do jakiegoś pala? Muszę zrozumieć sytuację, w której się znalazłem. Zostałem... Uprowadzony? Tak to się nazywa? No zajebiście. Wspaniały Aed uprowadzony. Lepiej być nie mogło. Jeszcze tylko dowiedzieć się gdzie jestem.
- Chyba nie masz nam za złe, że przypaliliśmy ci rany? Tak zabawnie syczałeś kiedy byłeś półprzytomny. - zaśmiał się. - Christopher Hudson. - ta godność była mi doskonale znana. Uśmiechnąłem się pod nosem.
- Aiden Walters. Jakże miło poznać. - rzuciłem w jego stronę, rozglądając się na boki. - Chociaż wolałbym się spotkać na herbatce.
- Żartowniś mi się trafił, co? - przykucnął przed moją twarzą. - Nie lubię żartów. - mruknął, chwytając mnie za szczękę. Za lewym uchem poczułem jak wypala mi się skóra. W tym miejscu mężczyzna zgasił swojego papierosa. -Jeśli mnie słuch nie myli to ty teraz siedzisz na czele Camelot? - zacisnąłem mocniej zęby. Co mam powiedzieć, takie rzeczy bolą, a ja nie jestem jakimś pieprzonym mutantem, że nic nie czuję.
- Dlatego dla dobra ogółu powinieneś mnie rozwiązać. - przeleciałem wzrokiem po trójce ludzi, stojących za nim.
- Cóż, nie miej mi tego za złe, ale niestety dla ciebie tego nie zrobię. Ale za to będę cię tu odwiedzał codziennie.
- Od razu mówię, że bez prezentów to nie jest prawdziwa randka. - prychnąłem.
- Każdego dnia. Ilekroć tu przyjdę, zadam ci rany. Będziesz cierpiał, aż w końcu przestaniesz rzucać żartami. Ulegniesz, będziesz jak pies. Uwierz, nie zależy mi na twojej śmierci, twoja osada jest dla mnie niczym. Chcę tylko widzieć jak cierpisz, aż pewnego dnia zdechniesz, a twoje ciało rzucę moim psom, żeby miały co żreć. - powiedział, wkładając przygaszonego peta do moich ust. Wyplułem go przed siebie.
- Nie myślałeś żeby zgolić ten zarost? Bez brody wyglądałbyś młodziej. - zignorowałem jego wywód.
Prychnął kpiąco.
- Jutro przyjdziemy tu z Isliną. - jego towarzysze popatrzeli po sobie, jakby czegoś się obawiając, po czym na ich ustach pojawiły się nikłe uśmieszki. Christopher splunął na ziemię, wstając. Kilka sekund później cała czwórka wyszła na zewnątrz, zostawiając mnie samego, w ciemności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz