sobota, 16 września 2017

Od Chelsea CD Aiden

Wyczekałam, aż moje oczy przyzwyczają się do ciemności, po czym wstałam. Zmarszczyłam brwi, zastanawiając się właściwie nad niczym. Weszłam na łóżko, podskoczyłam kilka razy i opadłam na plecy. Szybko przypomniało mi się o ledwie tygodniowej ranie. Ponownie wstałam i zlustrowałam pomieszczenie. Nie znalazłam niczego przydatnego, poza tym, co sama tu wniosłam. Złapałam więc mój płaszcz i zarzuciłam go sobie na ramiona. Przypięłam kaptur do włosów i przejrzałam się w lustrze. Czułam się o niebo lepiej, niż prawdopodobnie wyglądałam. Ale zielonkawa sukienka, którą akurat miałam na sobie, nie ukrywam, była ładna. Uśmiechnęłam się do siebie i wyjrzałam przez drzwi. Po czarnowłosym nie było nawet cienia. Obserwowałam chwilę płonące pochodnie, wsłuchując się równocześnie w zbliżające odgłosy kroków. Zamknęłam drzwi i odczekałam chwilę. Wyszłam na korytarz.
Skierowałam się w stronę, z której przyszłam. Dzięki małej eskapadzie z Arys'em wiedziałam jak się stąd wydostać. Przez chwilę zastanowiłam się nad zabraniem konia, ale nie miałabym jak zapewnić mu bezpieczeństwa. Ruszyłam więc dalej, w końcu znajdując się w niedalekiej odległości od tego intrygującego muru. Ciekawe kto zadbał, aby się jeszcze nie rozleciał. Było tu parę osób, które jak mniemam, zajmowały się ochroną, ale nie przywiązałam do nich żadnej wagi. Przemieściłam się nieco dalej od głównego wejścia, aby jeden ze strażników nie zauważył niczego podejrzanego. Wspięłam się po jakimś drzewie i kilku z tych specyficznych budynków odbudowanych z każdego rodzaju materiału, jaki znam, a także z takich, których nie znam. Na szczęście nic nie zniszczyłam i znalazłam się u góry. Stojąc tutaj, wystawałam ponad mur jedynie wysokością głowy, ale wystarczyło mi to. Wciągnęłam głęboki wdech, wyczuwając cudowną woń lasu sosnowego. Uśmiechnęłam się do siebie. Byłam dobrze ukryta. Zarówno z dołu, jak i z zewnątrz nikt by mnie nie dojrzał, bo stałam na budynku otoczonym z trzech stron innymi, równie wysokimi, a z czwartej wysokim murem. Chciałam tu zostać przez noc. Z gwiazdami nigdy nie czułam się całkowicie samotna. Odszukałam szybko tę charakterystyczną konstelację. Od Wielkiego wozu poszłam dalej, znajdując gwiazdę polarną i kierunek północny. Patrzyłam tęsknie na czubki drzew na północ od osady. Nie ważne gdzie byłam, zawsze kierując się na magnetyczne południe, wracałam do domu. Dawno mnie już tam nie było, ale chyba nie ma sensu teraz wracać. Właściwie, najsensowniejszym byłoby pozostać tutaj do końca życia. Przyczynić się jakoś do odbudowy cywilizacji. Szkoda, że się do tego nie nadaję.
Usłyszałam cichy odgłos kopyt. Więcej niż jeden koń zbliżał się do mnie stępem. O dziwo dźwięk pochodził z wewnątrz osady. Rozejrzałam się i dojrzałam trzy postaci zbliżające się konno do bramy. Kucnęłam, aby mnie przypadkiem nie zauważyli. Wśród wierzchowców rozpoznałam bułanego Arys'a. Zmarszczyłam brwi w zastanowieniu. Nie sądzę, aby Aid go komuś powierzył. Zwłaszcza jeśli chodziło o wyprawę na zewnątrz. Nocną w dodatku. Gdy wyszli z cienia, zbliżając się do lamp przy bramie, rozpoznałam sylwetkę jadącego na czele mężczyzny. Zmarszczyłam brwi jeszcze bardziej, jeśli było to możliwe. Spróbowałam wydostać się, wciągając rękoma na mur, ale uniemożliwiła mi to rana. Zignorowałam ją i trochę przeciążyłam bok, ale nie przyniosło to pożądanego rezultatu. Bardzo zirytowana faktem, że nie mogę stąd wyjść, podążyłam wzrokiem za grupą. Parsknęłam jeszcze i gdy zniknęli za linią horyzontu, usiadłam na dachu. Było dość ciepło, jak to na lato, więc otulenie się moim superszczelnym płaszczem bez problemu pozwoli mi przespać noc.
~*~
Na drugi dzień postanowiłam pójść po swoje rzeczy. Podeszłam do bram wyposażona w mój arsenał, który ograniczał się do niczego. Uśmiechnęłam się krzywo na tę myśl. Przekroczyłam o dwa kroki linię bramy, po czym usłyszałam irytujący głos.
- Czekaj, nie możesz wyjść sama.
- Czemu? - zapytałam, nie odwracając się w stronę rozmówcy.
- Nie znamy cię.
Odwróciłam się gwałtownie, zauważając, jak mój płaszcz faluje i ruszyłam z powrotem. Może nie było to dobrym posunięciem, ale po drodze splunęłam pod nogi jednego ze strażników. Na szczęście miałam cela.
Później znalazłam się przy wejściu do centrum. Jak się spodziewałam, zastałam tam dwóch strażników. Skierowałam się na lewo od drzwi i usiadłam po turecku obok obrońcy. Siedziałam nieruchomo, z płaszczem rozłożonym naokoło i kapturem na głowie. Wzrok miałam wbity w ścianę naprzeciwko, ale poczułam zdziwione spojrzenia straży. Ewentualnie była to tylko moja wyobraźnia. Uśmiechnęłam się w duchu i czekałam nieco ponad godzinę.
W końcu przyszła zmiana i po uścisku dłoni, nowi się ustawili przy drzwiach, zauważając moją obecność, a poprzedni ruszyli korytarzem. Wstałam i ruszyłam za tym, przy którym siedziałam, po chwili kładąc mu rękę na ramię. Spodziewałam się ataku, ale on odwrócił się z początku pokojowo.
Zauważyłam jego pytające uniesienie brwi.
- Chciałabym cię prosić o pomoc.
Skinął na mnie głową i ruszyliśmy dalej. Miałam wrażenie, że oczekiwał dalszej odpowiedzi, ale odczekałam chwilę, rozmyślając nad tym, dokąd możemy się udawać.
- Muszę wyjść z osady, a te fagasy spod wejścia nie chcą mnie samej wypuścić.
- Dobra.
Ruszyliśmy więc szybszym chodem w przeciwnym kierunku. Niedługo znaleźliśmy się przy wejściu. Gdy wychodziliśmy, wsparłam się o ramię towarzysza i posłałam zwycięskie spojrzenie straży. Zaśmiałam się już w stronę 'wybawiciela'.
- Tam idziemy - wskazałam palcem kierunek, w którym znajdowało się moje drzewo. Nie martwiłam się już tym, że ktoś odkryje kryjówkę, właściwie nigdy nawet nie sądziłam, że ktoś tutaj żyje. Gdy zniknęliśmy za zakrętem, puściłam chłopaka i oddaliłam się na przyzwoitą odległość.
- Jeremy - uśmiechnął się do mnie.
- Znowu. Beznadziejna jestem w tych imionach, zawsze zapominam, że ktoś mógłby chcieć je znać.
- Em. Jak masz na imię? - te słowa poprzedzała cisza, która wpłynęła na dalszy ton rozmowy. Zmarszczyłam brwi i zamknęłam oczy.
- Chelsea - odpowiedziałam dobitnie, nie pozwalając sobie na kolejny błąd.
Doszliśmy do miejsca w milczeniu. Dla mnie taka cisza jest bardzo przyjemna. Lubię przebywać z ludźmi, choć nawijanie jest moją najgorszą stroną. Myślę, że nie przeszkadzało to i Jeremy'emu. Najgorszy jest żywy stereotyp pierdolącej baby.
Wspięłam się na drzewo, mężczyzna został na dole. Zajrzałam do miejsca, w którym przechowywałam jedzenie i cofnął mnie niebywały smród. Przez jednorazowe rękawiczki, które kiedyś znalazłam, złapałam zepsute mięso i po kolei wyrzucałam je jak najdalej. Właściwie nie miało to celu, nie myślałam o powrocie tutaj. Możliwe, że zwyczajnie chciałam porzucać starą dziczyzną dla zabawy.
- Co to?! - odezwał się mój towarzysz.
- Hmm. - pozbyłam się ostatniej porcji, która zniknęła głęboko w lesie. - Zepsute mięso?
Jerry jedynie uniósł ręce zrezygnowany, a ja poszłam po resztę moich rzeczy. Ubrałam się w zbroję, przytroczyłam toporki i schowałam łuk w płaszcz. Związałam sznurówkami trzy pary Converse'ów i przerzuciłam je sobie przez ramię. Zeskoczyłam z drzewa niedaleko chłopaka, a wiatr uniósł mój płaszcz, a pewnie i sukienkę. Ruszyłam w drogę powrotną, a on po chwili mnie dogonił.
- Niezłe masz wyposażenie - wskazał na buty i uśmiechnął się żartobliwie. Odpowiedziałam śmiechem.
Do osady dotarliśmy wieczorem. Strażnicy zdążyli się zmienić, więc nie było co gadać. Rozdzieliliśmy się za wejściem do Centrum i tę noc spędziłam w sypialni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz