Oddychając, zdaję się wydzielać z siebie toksyczne opary, które parzą i niszczą moje nozdrza. Sprawiają, że krztuszę się własną krwią. Ale to tylko porywisty wiatr, otwieram szeroko oczy. Już zanim to robię wiem, że coś jest nie tak - leżę co prawda na czymś miękkim, ale i wilgotnym. Czymś, co posiada różne odgałęzienia muskające delikatnie moją skórę i materiał ubrania, który i tak nie jest w stanie jej ukryć przed ich oddziaływaniem. Przez nie natłok moich myśli ciąży mi jeszcze bardziej. Chcę się wydostać z własnego ciała, odlecieć tam, gdzie nie będę musiała się martwić o to, co przyniesie następny dzień. Gdzie opinia innych ludzi nie będzie stawiana na pierwszym miejscu, gdzie będę mogła spróbować być... sobą. To zaskakujące, o czym myśli się, gdy zamiast znanego od paru dni szarego, choć pewnie z początku białego sufitu, widzi się korony drzew. Liście spadają mi na twarz, napinam wszystkie mięśnie. Nie mogę być tutaj. To niemożliwe, przecież nie lunatykuję, a gdyby nawet, to kto normalny przebyłby drogę zabezpieczoną w bramę, strażników i Bóg wie, co jeszcze? Wstaję tak nagle i szybko, że ledwo co utrzymuję równowagę. Coś mi to umożliwia. Mówiąc "coś", mam na myśli drzewo. Którego nie powinno tutaj być. Albo na odwrót? Może to ja zawiniłam, a nie jakaś roślina, która nie ma wyboru, gdzie urośnie i pozostanie tam ( prawdopodobnie ) aż do samego końca? Sucha kora jest pomarszczona, bez problemu wnioskuję, że mam do czynienia z jesionem.
- Nie mogę tutaj być - powtarzam na głos własne myśli, zamykając przy tym szczelnie oczy. Szybko karcę się za to, że to robię. Nie rozwiązuje się problemów w taki sposób, to niedorzeczne zaprzeczenie moich dotychczasowych reguł. I mnie n i c nie może być niedorzeczne. Nic. Surrealistyczny tok myślenia gubi ludzi, którzy z niego korzystają. Którzy łudzą się drobnostkami, nieosiągalnymi celami oraz innymi, niezbyt dobranymi do siebie, groteskowymi pomysłami. Ten świat rządzi się innymi regułami. Kto ichnie przestrzega, zostaje tyle, nawet jedno niedociągnięcie u mnie stanowi symbol porażki. Skreślone plany, niemalże przeźroczysta przyszłość. Rozchylam powieki, słysząc coś dziwnego. Ludzie otwierają oczy z różnych powodów. To po prostu odruch, jednak czasem lepiej pozostawić je zamknięte. Zostajesz wtedy w swoim własnym świecie, gdzie jedynym zmartwieniem jest rzeczywistość. A ona wydaje się tak odległa i niedostępna, że nawet przebiegając istny maraton w jej kierunku, nie zbliżysz się choćby o metr. Potem jednak nadchodzi moment, gdy musisz spojrzeć na to, co cię otacza. Niezapłacone rachunki, chore dziecko, zniszczone, wyblakłe zdjęcie, stale rosnące długi u sąsiada. Nie ma człowieka bez problemów. Każdy posiada jakieś zmartwienia. Moje nieco różnią się od tych typowych, ale takie również mnie spotykają. Choć najchętniej schowałabym się pod kołdrę i nie wychodziła spod niej latami. Zrobiła coś, co można by wyrazić tylko jednym słowem – koniec. Koniec wszystkiego, co dotychczas ukazywałam. Koniec tego, bo było a początek tego, co się zaczęło. Koniec udawania, koniec sztucznych uczuć i wyćwiczonych wyrazów twarzy. Ale nie to teraz mnie martwi. Czuję, jak mięsień sercowy mi się kurczy, niczym ten należący do mężczyzny wielbiącego swoją sylwetkę zdobytą dzięki sterydom, które pozwoliły i owemu mięśniu się rozwinąć. Zawał, mam wrażenie, że właśnie go przeżywam. Ale jakim cudem wciąż stoję? Nie, moje serce działa poprawnie, a przynajmniej pod względem wykonywania swojej pracy. Pytanie ponownie pojawia się w mojej głowie. Jakim cudem ja wciąż stoję? Jakim cudem jeszcze nie biegnę, czując pod bosymi stopami wbijające się do nich igły drzew, gałęzie, szyszki, kamienie, rośliny oraz wszystko inne, co pozostawiła po sobie natura? Bądź niszczący ją człowiek? Zaciskam w panice szczęki, spoglądam w dół. Moje nogi ugrzęzły w ziemi, nie mogę nimi poruszyć. Stopy zapadły się aż po kostki, zresztą i tak już ledwo widoczne. Mam ochotę krzyczeć, ale nie potrafię. Zamiast tego ponownie podnoszę wzrok, tym razem napotykając nie jedną parę ślepi, która wywołała u mnie ogromne przerażenie, lecz dziesiątki. A może i nawet setki. Powykrzywiane w nienaturalnym kącie kręgosłupy, dłonie, przeżółkłe żebra, nie u wszystkich mogłabym naliczyć prawidłową ilość. Nie mogę uciec, choć wróg z każdą chwilą się zbliża. Spoglądam ponad siebie, usiłuję dosięgnąć dłonią gałęzi nade mną, ale powoli drogę zastępują mi cudze ręce – wychudzone, ze zwisającymi płatami skóry. Wrzeszczę.
Budzę się, czuję nacisk na klatce piersiowej, jak gdyby ktoś na niej siedział. Nie potrafię zamknąć oczu, ani ruszyć żadną częścią ciała. Chociażby przełknąć śliny. Paraliż senny po koszmarze? W dodatku powtarzającym się od trzech dni? Czuję, że chyba ponownie zasypiam, wciąż jednak próbuję chociażby zacisnąć pieść. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy mi się to udaje – wciąż mój wzrok nie sięga punktu tak odległego, jak dłoń. Strach powoli zaczyna mnie opuszczać, czuję ulgę, że to już koniec. Zwykle mało sypiam. Pięć godzin góra. Co prawda mam też leniwe dni, ale na tyle pozwala mi mój organizm. Nadmiar energii nie jest likwidowany podczas uprawiania jakiejkolwiek dyscypliny sportowej, przez co cierpię na bezsenność. Ale nigdy nie skarżyłam się na złe sny. Może i niektóre nie należały do najprzyjemniejszych, jednak nie sięgały tak daleko, nie wzbudzały we mnie negatywnych emocji nawet po przebudzeniu. Mam wrażenie, jakbym właśnie opuściła sama salę kinową, gdzie był prowadzony maraton horrorów.
Ciche westchnienie wydobywa się z moich ust, gdy kartkując strony książki dotyczącej ogólnego problemu psychologii, nie mogą natrafić na to, co tak naprawdę chcę zobaczyć. O paraliżu sennym nie ma nawet słowa. Nieprzyjemne sny mogą być spowodowane własnymi lękami doświadczanymi na co dzień, fobiami, obawami,... Nie dowiedziałam się niczego szczególnego, zwłaszcza, że tę książkę przeczytałam już całą oraz wyuczyłam się z niej wiele reguł życia codziennego. Każdy dążący do wysokiej posady powinien znać się na ludzkich doznaniach i problemach. Inaczej można błędnie odczytać przekazywane nam sygnały, informacje, gesty. Choć często dokonane bez własnej wiedzy. Jednak nawet one mówią dużo, czasem aż za wiele. Mogą być proste w przesłaniu jak notacja wykładnicza, choć trudne do zrozumienia. I właśnie na tym polega sztuka zrozumienia ludzkich emocji. Nadal doskonalę się w tej dziedzinie, jednak na zachowaniu przedstawicieli tego gatunku znam się, przyznam nieskromnie, doskonale. Wciąż uczę się nowych rzeczy, ale tak naprawdę wiele mnie już nie zdziwi. Prawdę mówiąc, to chyba nic. Być może zaskoczy, ale nie zdziwi. Każde formy czynów u człowieka są wytłumaczone, nawet jeśli ich sens tkwi gdzieś głęboko w środku i jest pogmatwany, da się go pojąć. Powinnam się skupić na obecnej sytuacji miasta – obmyślać plany na jego ulepszenie, prowadzić skomplikowane dedukcje mające na celu zadowolenie innych i poprawienie ogólnego stanu bycia tego małego świata, oddzielonego murem od innych. Już zajmować się listą, jaką zdążyłam sporządzić wczoraj. Jedną z siedmiu, tę dotyczącą wszelkich komplikacji i zawikłań w Firhen. Spojrzeć na nią, w magiczny sposób znaleźć w mojej głowie rozwiązanie sprawy nurtującej teraz każdego inżyniera – sprowadzenie prądu. Potem przedstawić je Jasperowi i szczegółowo omówić plan działania. Krok po kroku, powstrzymać coraz to większe, nasilające się spazmy wstrząsające społeczeństwem domagającym się stałych ulepszeń i dogodzeń. Dając każde od razu pokazałoby się, że robi się wszystko, by tylko ich strefa komfortu się powiększyła i polepszyła. Tak nie może być – żelazna ręka w połączeniu z chęcią pomocy i pracy nad tym, co najważniejsze i mniej konieczne, to idealne połączenie. Wdycham w nozdrza zapach jeszcze gorącej kawy z połowy łyżeczki, z mlekiem. Zawsze daję tyle – i dlatego, by oszczędzać wciąż kurczące się zapasy i dlatego, że po prostu jest to dla mnie idealna porcja. Kofeina nie jest mi potrzebna, posiadam wystarczającą ilość energii, a nawet jej nadmiar, którego zbicie jest po prostu... niemożliwe. Nie dlatego, że bolą mięśnie, kończyny. Ale dlatego, że od biegania krwawią stopy, koń zalewa się potem w chłodny zimowy wieczór, a i tak już zszywane buty do biegania stale się niszczą. Pozostaje jeszcze druga para, jednak trzeba oszczędzać. Nie wiadomo, kiedy będzie następna okazja do uzupełnienia towarów. W tym momencie większość pomyślałaby sobie, że chodzi o narkotyki, alkohol, czy inne szkodliwe środki, mające na celu wprowadzić w stan błogiego ukojenia. Gdy codzienność zmywa się z tym, co mogłoby być. By porozmawiać z kimś zawładniętym przez moc środków działających właśnie w ten sposób, należy mówić prosto. Zadawać proste pytania i oczekiwać podobnych odpowiedzi. Wiem to, bo się uczyłam. Zawsze stawiam na naukę i korzyści. Interesują mnie merystemy? Owszem, nawet bardzo. Podział komórek macierzystych, w pewnym rodzaju odpowiedników komórek merystemów? Tak. Wszelakie warianty dotyczące fal dźwiękowych? Nawet bardzo. Lubię poznawać nowe rzeczy, nabywać je za pomocą słuchu, wzroku oraz innych zmysłów, a także i doświadczenia. Czymże byłby dzisiaj człowiek, gdyby nie uczył się na własnych błędach? Ja także je popełniam. Chociaż nie są one typu złe dobranie chwili do odezwania się, czy niedopasowanie kolorystycznie do siebie ubrań, to ciągną za sobą wiele innych skutków. Największym moim błędem jest to, że nie jestem taka, jaką widzą mnie inni. Nikt nie wie, dlaczego tak kocham rośliny. Co oznacza dla mnie wschód słońca. Że czasem wolałabym mieć na sobie czarne legginsy i bluzkę z logo AC/DC, w tym samym kolorze, a nie mój codzienny strój, rzadko kiedy niebędący przynajmniej po części jednym z kolorów tęczy. Dlaczego nienawidzę wieczorów. Nikt nie wie, że mając opanowany wyraz twarzy oraz uśmiechając się, chociażby lekko, niezauważalnie, wyrażam osiemdziesiąt dwa procent swoich uczuć. Dokładnie tyle, po przeliczeniu. Osiem procent to skupienie i spokojny wyraz twarzy, cztery współczucie i lekki smutek, skrucha, pięć to reszta, a jeden – zapas. Zapas czyli to, czego dotychczas nigdy nie okazałam. Czyli: panika, histeria, rozpacz, depresja, zmęczenie, a może i wręcz wyczerpanie, obrzydzenie, wściekłość, wrogość, dezorientacja, zdziwienie, ból, kpina. Fakt, że dążę do celu, nawet jeśli miałabym zrobić coś okropnego i nieludzkiego ( tylko za moją wiedzą ), czyni ze mnie rakietę, dla której paliwo nigdy się nie kończy, a przeszkody na drodze znikają w odmętach determinacji. Już zrobiłam jedną infernalną rzecz – przyczyniłam się do śmierci mojej rodziny. Choć z płaczliwą miną i rozpadającym się na setki kawałków sercem, ruszyłam przed siebie, zostawiłam ich, bez słowa dezaprobaty uciekłam, karząc im walczyć. Wydając na nich wyrok. Choć mogłam oddać jednego z moich koni, zamienić się z matką, ojcem, przyjacielem, KIMKOLWIEK, okazałam się na tyle samolubna i gotowa do spełnienia swoich potrzeb, że postanowiłam wręcz zamordować swoich bliskich. Może to i nie ja ich rozszarpałam, ugryzłam, czy cokolwiek się z nimi stało, jednak pozwoliłam na to. Przyczyniłam się do tego, wręcz z chęcią odjeżdżając. Zacisnęłam szczęki przyłapując się na tym, że ponownie odbiegam myślami od tego, co najważniejsze. To co było, już się wydarzyło. Nie warto wracać do tego myślami. Wcisnęłam odpowiedni przycisk w swoim umyśle i niczym w stanie hibernacji, tak i przeszłość zasnęła i wypłynęła z moich myśli. Miasto. Muszę zająć się miastem. Inaczej do końca stracę rozum. Albo raczej się w nim zagubię, nie mogąc znaleźć drogi ucieczki.
Czuję się jak chodzący wrak. Mało jem, mało śpię. Już nie tylko dlatego, że po prostu nie potrafię. Teraz jest inaczej. Boję się. Nie przyznaję się sama sobie, że u mnie gości coś takiego, jak strach, ale to prawda. Nie wiem, jak nad nim zapanować, pojawia się każdego wieczoru, gdy z godziny na godzinę coraz bardziej odczuwam skutki trzech bezsennych nocy. Wiem, że gdy tylko zamknę oczy i znajdę się w innym świecie, koszmar się powtórzy. Wkradnie do mojego umysłu, zostawi kolejną ranę, otwierając wszystkie wcześniejsze. Setki dłoni wygiętych w moją stronę, chcących mnie chwycić i rozszarpać. Puste oczy, lub nawet i same oczodoły, w których panuje taki mrok, że mogłoby się zdawać, iż sam diabeł w nich mieszka. To zaczyna mnie już przerastać, nie wiem, co mam zrobić. Próbuję od paru dni pozbyć się tego świństwa, zresztą kolejnego. Brudzi wszystko wokół, zostawiając przeżółkłe plamy na wcześniej nieskazitelnej bieli aksamitu. Moje nerwy krzyczą, każdy nawet najmniejszy dźwięk jest tak trudny do zniesienia. Szept, szuranie, własny oddech, a nawet i myśli... Czuję, że zasypiam. Mimo to nic z tym nie robię. Unikając snu doprowadzę się do śmierci, pokarzę, jak bardzo słaba jestem. Kładę się na łóżku z nadzieją, że być może kilka godzin spania wyjdzie mi na dobre. Nie obudzę się z histerycznym krzykiem, budząc wszystkich wokół. Dwudziesta druga. Gdybym przespała chociażby te cztery godziny, obudziłabym się o drugiej. A o tej porze większość już śpi. Odpływam coraz bardziej myślami, oczy ciążą mi tak bardzo, że po chwili am wrażenie, iż jestem statkiem, a one kotwicami tkwiącymi pomiędzy ogromnymi głazami. Wokół szaleją wygłodniałe rekiny, czekam na swój koniec. Otwieram oczy, zamieram. Widzę drzewa. Słyszę szum liści. Wokół mnie panuje taki spokój, że nigdy nawet nie przypuszczałabym, iż ten krajobraz może zmienić się w makabryczne sceny przemocy. Wstaję najszybciej, jak tylko potrafię, chcąc wyprzedzić nogi, które powinny ugrzęznąć mi w podłożu. Czuję ogromny niepokój, podobnie jak za każdym razem wcześniej wiem, że ktoś mnie obserwuje. I ma zamiar mnie zabić. Ruszam przed siebie sprintem, manewrując między drzewami niczym główny bohater książki, czy filmu, podczas gdy w jego stronę posyłany jest istny grad strzał. Mam wrażenie, że coś porusza się dokładnie po moich krokach. Niczym wilk, zmylający inne stworzenia o ilości członków stada. Mam ochotę krzyczeć ile tylko zdołam, gdy docieram do tego samego miejsca, w który, wszystko się zaczęło. Zaciskam pięści, odwracam się. Moje serce na moment się zatrzymuje. Jego głośne bicie, które rozpoczyna się na nowo, jest niemalże nie do zniesienia. Przed sobą widzę zgarbioną postać, wychudzoną, bez jednej ręki – prawej. Chcę uciec, ale jak się spodziewam, nie mogę – nogi ugrzęzły mi w podłożu. Tym razem jednak nie patrzę na nie. Ciągle wzrok trzymam na istocie, zakażonym. Podchodzi powoli, z każdym centymetrem, a nawet i milimetrem czuję skok adrenaliny. Szukam wzrokiem czegoś, co mogłoby mi pomóc uciec, ale niż z tego – jedyne, co jest obok, to gałęzie. W dodatku stanowczo za wysoko. Stwór zbliża się, zaciskam pięści i zamykam szczelnie oczy. To nie dzieje się naprawdę, to nie dzieje się naprawdę, to nie dzieje się naprawdę – powtarzam w kółko. Rozchylam powieki, czuję pieczenie oczu od łez, gdy zaledwie parę centymetrów od mojej twarzy widzę twarz zakażonego. Kątem oka dostrzegam, że otaczają nas pozostali. Stoją w tej samej pozycji co on, tyle mogę wywnioskować. W pewnej chwili czuję, jak jego chłodne czoło dotyka mojego. Wzdłuż mojego kręgosłupa przechodzą dreszcze, choć nie jest mi zimno. Z szeroko otwartymi oczyma śledzę wzrokiem każdy ruch. Monstrum oddala się na parę kroków, stoi w miejscu. Dopiero teraz dociera do mnie, że inne stwory odbiegają. Bądź odjeżdżają na grzbietach koni, w o dziwo takim samym stanie. Próbuję ze wszystkich sił się obudzić, ale nic nie skutkuje. Skupiam się więc na zdumiewająco szybkich ruchach oddalających się. Gdy wszyscy zdołali zniknąć, krzaki szeleścić, a dźwięk stóp i kopyt uderzających o glebę całkowicie ucichł, osobnik, który zjawił się jako pierwszy, odwrócił się. I odszedł – powoli, niespiesznie, jakby nic dziwnego się nie zdarzyło. I na tym sen się skończył.
Siedzę teraz po turecku na łóżku, wpatrując się w migoczący płomień świecy. Momentami jego światło przygasało, by po chwili znów rozpalić się na nowo. Analizuję notatki sporządzone w tamtym tygodniu. '' Dobrym pomysłem byłoby umocnienie ogrodzenia biegnącego wzdłuż Centrum...” Nie potrafię czytać dalej, gdyż litery się przestawiają w dziwne wyrazy których nawet nie jestem w stanie przeczytać bez większych trudności. Pocieram czoło, starając się zrozumieć sens wczorajszego snu. Różnił się od innych, ale to dlatego, że to ja go zmieniłam. Biegłam, zamiast stać w miejscu i budząc się zlana potem z obawą, że w ciemnościach kryje się demon już czekający na to, bym tylko otworzyła oczy. Dziwny trans, o ile można to tak nazwać, jest wręcz niemożliwy. Jakim cudem więc to się zdarzyło? Cóż, to tylko sen. A właściwie, to sny. Odzwierciedlają lęki, a także i marzenia. Długo można by było nad tym rozmyślać, ale... chyba szkoda mi czasu.
ILOŚĆ SŁÓW: 2560
AKTUALIZACJA QUESTÓW: 18.08.2017
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz