Chyba każdy miewa złe dni. Mi nie zdarzają się prawie nigdy. Oczywiście, okiem społeczeństwa. Ludzie od zawsze stanowili dla mnie zagadkę. Coś, co należy badać, stale obserwować i doglądać, by uniknąć przykrych sytuacji. Chociaż pojawiają się one stosunkowo rzadko, to dzisiejszy dzień, a mianowicie środa, pobił wszystko na kolana. A raczej dalej to robi, patrząc na wnętrze mojego pokoju. Otóż, zaczęło się niewinnie. Wstałam przed piątą ( problemy ze snem ponownie wróciły, a wręcz nasiliły się jeszcze bardziej ). Po około trzech godzinach snu, bo tyle dał mi spać olbrzymia, przerośnięta wrona, która „krzyczała” niemalże całą noc na zewnątrz, ubrałam się w zwykłe czarne jeansy z wysokim stanem i pomarańczową bluzę, niestety spodnie były za duże w talii – tak kończy się dobór ubrań przez dziewczynę o szerokich biodrach i płaskim brzuchu. Rozczesałam włosy, nałożyłam palcem ( zwykle tak właśnie to robię, by oszczędzać kosmetyki ) cienką warstwę kremowego błyszczyka na usta, po czym wyszłam. Oczywiście pierwsze, co zrobiłam, to udałam się do Ventusa. Zwykle już nie śpi o tej porze, niecierpliwie kręcąc się po boksie. Na dworze powitał mnie silny wiatr, ale się tym nie przejęłam – właściwie, to uwielbiam taką pogodę. I to chyba jedyny plus z dzisiaj... Kontynuując, gdy tylko znalazłam się w stajni, spotkało mnie silne rozczarowanie, czułam również gniew. Otóż, napotkałam dereszowatego ogiera, dobrze mi już znanego, z wiadrem ustawionym do góry nogami na jego prawej tylnej kończynie. Nie wiem, jakim cudem ono się tam znalazło, ale plastik wbijał mu się za każdym razem w skórę, gdy próbowałam uwolnić zwierzę z uścisku wiaderka. Udało mi się to zrobić dopiero po połowie godziny, niestety skończyłam z licznymi ranami na dłoniach, a nawet i sięgającymi aż do łokci. Dalej poszło już sprawniej – zadowolony wierzchowiec dał się pięknie wyczyścić, a następnie założyć kantar. Chwyciłam za jego pasek pomiędzy chrapami i oczami, po czym wyprowadziłam z boksu, mając zamiar wprowadzić na padok. Wychodząc ze stajni omalże nie dostałam zawału – Ventus stanął dęba, przednimi kopytami młócąc powietrze. Chcąc uniknąć znalezienia się w powietrzu, musiałam puścić jego kantar i odsunąć się nieco, by nie uderzył mnie kopytem. Rozglądnęłam się na boki, szukając czegokolwiek, co mogłoby go przestraszyć. Niczego ani nikogo, więc w razie czego raczej nie zrobi nikomu krzywdy. Stanęłam około dwa metry przed nim, przemawiając możliwe jak najłagodniejszym i najspokojniejszym głosem. Wiatr targał jego grzywą, zasłaniając położone uszy, błysk paniki w jego oczach po chwili zmalał. Zarżał jedynie głośno, opuszczając przednie nogi na ziemię – uderzyły w nią mocno, wzbijając w powietrze tumany kurzu, porwanego w mgnieniu oka przez wiatr. Potrząsał niespokojnie łbem, ale miałam już pewność, że nie powtórzy tego czynu. Podeszłam więc bliżej, mówiąc słowa otuchy i pochwały, głaszcząc go czule po łbie okrężnymi ruchami. Technikę tę podpatrzyłam z książki Heartland i o dziwo, działała bardzo dobrze. Po paru minutach ogier przestał niespokojnie przebierać nogami, oddychał już spokojnie, a nawet ustawił jedno kopyto czubkiem do ziemi, co znaczyło, że się rozluźnia. Jego napięte wcześniej mięśnie co prawda nadal pozostały w gotowości, ale nie wyglądał na przestraszonego, jego pozycja zdradzała bardziej coś w rodzaju „Ufam ci, to pomaga”. I w tej samej chwili dostrzegłam kątem oka szybki ruch – koń ponownie wyrzucił w powietrze przednie kończyny, w napadzie szału wymachując nimi na wszystkie strony – cofnęłam się nagle i szybko, jednak straciłam równowagę i runęłam na ziemię. Nie wydałam z siebie żadnego dźwięku, krzywiąc twarz w grymasie bólu i modląc się w duchu, by nikt tego nie widział. Nie tylko dlatego, że właśnie pokazuję emocje, ale też dlatego, że nie potrafię zapanować na dobre nad własnym zwierzęciem. Poczułam, jak moje serce zamiera – zaledwie metr przede mną wił się olbrzymi, na co najmniej dwa, wąż. Jego łuski lśniły w srebrnych barwach, na moment nie byłam w stanie myśleć o niczym innym. Normalnie obmyśliłabym już plan ucieczki i być może zdążyła go zrealizować, ale zdołałam się jedynie zasłonić rękoma. I wtedy stało się coś nieoczekiwanego – usłyszałam uderzenie i cichy syk, otworzyłam oczy, opuszczając bardzo powoli ręce. Ujrzałam przede mną pochylony łeb Ventusa, który patrzył na mnie z troską. Spoglądnęłam szybko na boki i ujrzałam ruch po prawej stronie w trawie – wąż prawdopodobnie tam upadł martwy, ewentualnie zdążył w ostatniej chwili uciec, w co szczerze wątpię. Zadrżałam z obaw, które nagle się ulotniły, choć wciąż wszystko mnie bolało i miałam ochotę krzyczeć. Pogłaskałam czule dłonią końskie chrapy, które wydmuchiwały na mnie ciepłe powietrze. Wdzięczna pupilowi za bohaterskie zachowanie, wstałam i otrzepałam się z kurzu. Nie musiałam się obawiać, że mój towarzysz odbiegnie, czy zrobi coś podobnego. Zbyt dobrze go znam, by nie wiedzieć, jak ma zamiar postąpić. I do tego dobrze wie, co powinien robić.
Dalej nie działo się nic szczególnego aż do południa. Spędziłam je w mieście, oglądając pracę ludzi i ogólny stan techniczny tego, co miało w nim miejsce. Prowadzone przeze mnie statystyki miały zamiar wykazać, jak bardzo inni przykładają się do pracy oraz jak to skutkuje. Nie jestem pewna, czy to podchodzi pod sekcję inżynierską, ale skoro w układ wchodzi dobro wspólne, powinnam się tym zainteresować. Zauważyłam, że niektórzy dawali z siebie bardzo wiele. Czy to chodziło o zwykłe podlewanie roślin, czy też o coś poważniejszego, jak strzeżenie bramy do osady. Co prawda potrzebne nam są rośliny, bo przecież bez nich byśmy nie mieli co jeść, czym karmić zwierząt, ale oczywistym jest, że na pierwszym miejscu stoi obrona, a dopiero później reszta. Wróciłam do siebie, by posegregować wszystko, przejrzeć notatki, sporządzić wykresy oraz przeprowadzić proste obliczenia, tak naprawdę nie wnoszące bardzo wiele. Do tego spisać raport dotyczący moich dotychczasowych osiągnięć, wykonanych czynności raz ogółem wszystkiego, co dotychczas robiłam w związku z moim stanowiskiem. Zastanowiłam się nad tym przez parę chwil, jednak szybko coś mnie rozproszyło. Było to burczenie w brzuchu. No tak, nie jadłam tego dnia chyba nic, a jeśli tak, to nawet tego nie pamiętam. Z głośnym westchnięciem wstałam z krzesła przy biurku, mając zamiar udać się po coś. Otwarłam drzwi wyjściowe i spokojnie zrobiłam krok do przodu. Poczułam uderzenie, a później parzenie na całej klatce piersiowej. Skóra płonęła żywym ogniem, nie wydałam z siebie żadnego dźwięku, choć ledwo stłumiłam głośne syknięcie. Powstrzymałam się przed zaciśnięciem dłoni w pięści, spojrzałam w dół, całą frontową stronę bluzy miałam nie pomarańczową, a brązową. Zacisnęłam zęby, spojrzałam z powrotem w górę na uśmiechającego się z zakłopotaniem chłopaka. Jego brązowe włosy okalały całą twarz, teraz czerwoną ze wstydu. W dłoni trzymał pusty kubek, wrząca wręcz kawa znajdowała się już na mnie.
- Przepraszam – powiedział, podnosząc dłoń i drapiąc się nią po karku. Zaśmiałam się lekko, przez całe trwanie tego czynu nie patrzyłam na niego.
To był bardzo ważny czynnik, inaczej pokazałabym, że go wyśmiewam.
- Zdarza się, po prostu następnym razem musimy bardziej uważać – stwierdziłam wręcz wesoło. Mówiąc „musimy”; miałam oczywiście na myśli fakt, że nie tylko on zawinił. Wyszłam na korytarz nie sprawdzając, czy ktoś również nim idzie. On szedł za blisko drzwi. Stało się, już trudno. Tyle, że to moja ulubiona bluza. Przeklęłam w duchu. Czy ktoś kiedykolwiek słyszał, jak to robię? Przeklinam?
- Może ci w czymś pomóc? - spojrzał na mnie „tym” wzrokiem. Tym, czyli oznajmiającym „Pomogę ci się z tego rozebrać, a dalej już sama zobaczysz”. Przysunął się nieco bliżej mnie. Nie cofnęłam się, ale jeśli zrobi jeszcze jeden krok, wpadnie na mnie. Znowu...
- Nie, dziękuję – powiedziałam, lekko unosząc brew by podświadomie pokazać, że jego intencje wręcz mnie rozśmieszają, a nie tylko się na nie nie zgadzam. Zaśmiał się, unosząc dwie dłonie w górę – jedną z kubkiem – w geście obronnym, i kiwając się na nogach, cofnął się o jakiś metr w tył.
- Jak chcesz, ale moja oferta pozostaje aktualna – śmiał się, ukazują rząd idealnie białych zębów, wręcz rażących odbijanym światłem. Każda dziewczyna chyba by odpowiedziała lub chociażby zareagowała, ale ja tylko obserwowałam, jak oddala się, kręcąc z początku głową w geście niedowierzania. Ponownie spojrzałam na swój ubiór, miałam ochotę krzyczeć tak głośno, jak tylko bym byłą w stanie. To nie było normalne. Może zrobił to specjalnie? Wyglądał na przejętego. Ale sama dobrze wiem, jak ludzie potrafią kłamać. Jestem tego przykładem, i to nawet dobrym. Odwróciłam się i zobaczyłam torebkę powieszoną na klamce. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że czułam nieprzyjemny zapach. Wcześniej pod przykryciem tego wydzielanego przez rozlaną kawę. Zaczęłam mimowolnie w szybkim tempie łączyć ze sobą współczynniki. Torebka o podejrzanej woni. Chłopak rozlewający kawę na mnie o silnym zapachu. Wpadającym akurat na mnie. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że stał od razu przodem do mnie. Czekał. Czekał na właściwy moment, aby dokonać czynu. Tylko jakiego? Poczułam, jak dreszcze przebiegają po całym moim kręgosłupie. Poczułam, jak robiło mi się niedobrze. Złapałam się za brzuch, pod dłonią czułam nadal ciepłą, mokrą tkaninę. Podłoga przypominała tą z horrorów pełnych krwi. Opanowanym ruchem, aczkolwiek z lekkim wahaniem, sięgnęłam po niewielką, czerwoną torebkę. Moje źrenice się rozszerzyły. Musiało się tak stać, gdyż rozszerzyłam oczy. Ludzie robią to, gdyż to ich instynkt im podpowiada, by tak się zachowywali. Wzrok się wytęża, o ile można to tak określić. Upuściłam pakunek na ziemię czując, że stoję na granicy zostania mordercą i stania się psychopatą. W środku leżał szczur, z przetrąconym prawdopodobnie kręgosłupem, posiekanym ogonem i wyrwanymi zębami. Żywy, wciąż żywy. Piszczał, gdy leżał na ziemi. Przywykłam do oglądania drastycznych scen. Właściwie, to nie robiły na mnie większego wrażenia. Ale myśl, że to niewinne tworzenie cierpiało, a niczym sobie na to nie zasłużyło, była okropna. A świadomość,że albo skrócę jego męki, albo pozwolę m się męczyć, jeszcze gorsza. Wyobraziłam sobie, jak się musiał czuć. Co odczuwał oprócz niewyobrażalnych cierpień, przerażenie, być może nierealne nadzieje, rozpacz. Zamknęłam szczelnie oczy, chcąc krzyczeć. On CIERPI. Pewnie nikt by się tym zbytnio nie przejął, ale gdybyś ty był an jego miejscu? Albo twój przyjaciel, rodzina, ktokolwiek, na kim ci zależy lub zależało? Opanowałam drżenie na całym ciele, sięgnęłam po torbę, nie przejmując się swoim wyglądem i samopoczuciem, puściłam się biegiem do kogoś, kto mógłby mu pomóc. Hodowca lub lekarz. Lekarz posiada leki, hodowca być może mógłby w jakiś sposób pomóc. Ale jeśli zwierze faktycznie miało przetrącony kręgosłup, nie żywiłam do niego większych nadziei. Biegnąc po drodze nie spotkałam nikogo. To bardzo dobrze, o ile nikt nie obserwował mnie z oddali lub z punktu, w jakim nie było go wdać. Zajrzałam do „prezentu”. Ciężko oddychałam. Zwierzę padło.
Wróciłam do mieszkania. I już nie wspominam tego, co się stało. Spoglądam teraz natomiast na setki, a może i tysiące piór rozrzuconych w nieładzie po całym moim pokoju. Fruwają, czarne niczym smoła, zwiastuny śmierci podobne do śnieżnobiałych koni, albinosów z jeźdźcami bez skóry i organów – jedynie kości, na swoich grzbietach. Westchnęłam głęboko, koc został zrzucony z łóżka. Stołek leży przewrócony, szkło słoika rozbite idealnie pod nim. Trzymałam w nim wszystkie świece zapachowe, jakie aktualnie posiadam. Mam ochotę się roześmiać na głos widząc napis wyryty na ścianie nad łóżkiem. „ SZMATA W KOŃCU WIE, CZYM JEST RZECZYWISTOŚĆ”. I się śmieję. Śmieję się tak głośno, że na pewno słychać mnie w innych pomieszczeniach. Nigdy nie śmiałam się tak szczerze. Tak naturalnie. Tak swobodnie. Tak podle. Tak... prawdziwie. „W końcu wie, czym jest rzeczywistość”? Na prawdę? Ten, kto to napisał, na pewno nie zna mojej obecnej sytuacji. Nie wie, co się dzieje wewnątrz mnie, każdego dnia, każdą chwilą walczę z samą sobą. Niczym wojska krzyżackie napieram na swój umysł, starając się przykuć go do skalnej pułki, nazywanej rozsądkiem. Dobrze wiem, kto jest autorem tych słów. Jest nim brunet, ktoś go wrabia, lub to niezwykle nieprzychylny dla niego zbieg okoliczności. Już ze spokojem i kamienną twarzą, jak zwykle, podchodzę do stołka. Stawiam go na pewnym gruncie, delikatnie opuszkami palców zrzucam z niego odłamki szkła. Jest porysowane, na drewnie widnieją głębokie ślady po nożu. Zapewne tym samym winowajca wyrył napis na mojej ścianie. Mogłabym to zgłosić. Ale nie będę taka. NIE JESTEM taka. Z lekkim uśmiechem na ustach sprzątam wszystko – składam starannie ubrania wyrzucone z szafy, kosmetyki z biurka, zbieram świeczki. Potem pióra, ogromną ilość. Mam wrażenie, że można by z nich ulepić prawdziwego ptaka i zostałoby ich jeszcze wiele. Po głowie krąży mi jedno pytanie – dlaczego?
Od niefortunnego dnia minął tydzień. Słyszę krzyk chłopaka dobiegający z mieszkania naprzeciwko. A jednak dobrze trafiłam. Cóż, chyba nie ucieszył się ze zwróconego prezentu z podpisem „Zgubiłeś coś”.
ILOŚĆ SŁÓW: 2023
AKTUALIZACJA QUESTÓW: 18.08.2017
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz