Spoglądam w górę, szare chmury całkowicie zasłaniają to, co jest za nimi. Wiatr zadaje mi się wiać z każdej możliwej strony, chociaż dobrze wiem, że nadchodzi ze wschodu. Staram się odwrócić głowę tak, by ułatwić sobie i mojemu towarzyszowi funkcję oddychania – jeszcze przed chwilą ustawieni pod prąd żywiołu, byliśmy narażeni na wdmuchiwane prosto w nasze nozdrza powietrze, co było co najmniej niekomfortowe. Lekko naciskam lewą łydką na koński bok, rusza we wskazanym tym gestem kierunku. Od razu przechodzi do galopu, co prawda powolnego, ale mimo wszystko szybszego od kłusa. Czuję pracę mięśni zwierzęcia pod moim ciałem, jego rytmiczne wdechy i wydechy, każde uderzenie kopytem, a nawet wibracje przy najcichszym chociażby parsknięciu. Ventus parska radośnie, zadowolony z przejażdżki. Ale jej celem nie jest czyste zadowolenie jego i moich zmysłów – chodzi o znalezienie czegoś. Prostuję plecy mimo tego, że nikogo nie ma w pobliżu. Nawyk pozostaje nawykiem, trudno się go oduczyć zwłaszcza gdy wie się, że jest korzystny dla poprawnej postawy i samego zdrowia. Chłód przenika moje ubranie, ale nie przeszkadza mi to. O ile zimno nie jest grudniowym mrozem, właściwie to je lubię. Czuję się wtedy najbardziej naturalnie, w swoim klimacie, po prostu mnie to cieszy. Deszczowa pogoda czy chociażby chmury rzucające na wszystko cień, tak jak dzisiaj, to nadaje mojemu życiu barw. Mimo jakby się mogło wydawać, odbierać je. Kaszlę cicho, ledwie dosłyszalnie w wietrze wiejącym wokół nas. Zdaję mi się, że lada chwila, a z któregoś z zakamarków ulicy wyłoni się zakażony, mający niezwykłą chęć na dorwanie i mnie, i mojego kopytnego przyjaciela. Napinam mięśnie, mimo wszystko pochylam się nieco do przodu w chwili, gdy kończyny zwierzęcia mocno zatapiają się w miękkim i zdradzieckim podłożu, starając się zatrzymać. Piana tocząca się z jego pyska zostaje rozrzucana na boki i porwana wraz z wiatrem w chwili, gdy kiwa głową na boki w niespokojnym geście, wykonując ruchy żuchwą podobne do tych, które pozwoliłyby rozdrabniać pokarm, w jego przypadku chociażby świeżą, zieloną trawę. Parę prychnięć kończy wysokie rżenie, wprawiające całe jego i moje ciało w drgania na parę sekund. Przed nami znajduje się wielki pies. Nie potrafię oderwać oczu od pochylonego do przodu udomowionego ssaka, którego wściekłe czarne ślepia patrzą prosto na nas. Łapy ma rozstawione szeroko, sylwetką przypomina boksera, tak naprawdę chyba to nim jest, ale trudno stwierdzić – mutacja dotknęła również i jego, gdyż jest nieco większy, bardziej umięśniony, posiada większe kły ( które właśnie szczerzy, spomiędzy nich wydobywa się ślina ) oraz nienaturalnie szeroką klatkę piersiową. I jak się domyślam, zwiększoną liczbę żeber, przynajmniej o dwie pary. Czy to możliwe? Najwidoczniej. Czuję się, jakbym została stworzona do czucia strachu i trwogi podczas przyglądania się scenom śmierci. Jakbym nie mogła robić nic innego. Ale, ku mojemu zaskoczeniu i uldze, obiekt będący zagrożeniem zdrowia oraz życia, odwraca się właśnie bokiem i wydając z siebie gardłowe pomruki, powoli przemierza parę metrów. Stawia długie kroki, nie wyprostowuje kończyn na całą swoją możliwość, by móc jak najszybciej zareagować. Nie spuszcza z nas wzroku, Ventus stawia dęba, słyszę głośne szczeknięcie ostrzegawcze. Zaskoczona nagłym wyczynem wierzchowca w ostatniej chwili ratuję się przed upadkiem,zaciskając mocno łydki na jego bokach. Dziękuję sobie w duchu za to, że mimo pośpiechu postanowiłam założyć siodło – strzemiona uratowały mi w tej chwili skórę, inaczej bym spadła. Gdy w końcu powraca do pozycji poziomej, ponownie niespokojnie przebiera w miejscu kopytami. Nakazuję mu zostać wiedząc doskonale, że chciałby uciec. Ale jeśli w okolicy jest jeden niebezpieczny pies, to może być i więcej. Ponadto, należałoby coś z nim zrobić. Przecież tutaj są też dzieci, one mogłyby nie wiedzieć, jak zachować się w podobnej sytuacji. Być może odważyłyby się nawet zaatakować gołymi rękoma groźne stworzenie, teraz warczące z opuszczoną głową, wciąż krążące długimi krokami przed nami. Czuję, że Ventus po raz kolejny szykuje się do stanięcia na tylnych nogach, szybko analizuję możliwe wyjścia. Ucieczka, zawołanie o pomoc, odwrócenie uwagi zwierzęcia i pokonanie go. Po raz pierwszy nie wiem, co byłoby najwłaściwszym wyjściem. Podejmując szybką decyzję, cmokam i napieram piętami na ciało ogiera, ciągnąc wodzę w lewej dłoni. Rozumie bez problemu – rusza szaleńczym galopem z miejsca, wykonując obrót niemal w jednym susie. Jego gwałtowne ruchy wyrzucają w powietrze grudy błota, trafiające w moją twarz, na ubranie i wszystko inne. Popędzam go, szacując, na jaką prędkość i na jak długo możemy sobie pozwolić. Zmęczenie nastąpi dopiero potem, adrenalina dodaje dodatkowej energii, podłoże jest śliskie i grząskie. Słyszę za sobą silne uderzenia – monstrum podąża za nami, odwracam na parę chwil głowę – wykonuje zatrważająco szybkie ruchy, wspomagając się pazurami wbijanymi w ziemię. Skręt wykonuje bez problemu, posługując się niemalże tylko jednym susem pokonuje długość około dwóch metrów. Pośpieszam pędzącą bez wytchnienia jedyną deskę ratunkową, odwracam się z powrotem przed siebie. Jazda z taką prędkością po niepewnym podłożu, niesprzyjających warunkach klimatycznych, w dodatku będąc ściganą przez nieco zmutowane, żądające mojej krwi zwierzę? Koń wykonuje nagły skręt, muszę użyć całej mojej siły, by nie zlecieć z jego grzbietu. Mijamy kubły na śmieci, kolejne parę rozrzuconych cegieł, na końcu mam wrażenie, że całą krew odpłynęła z mojej twarzy. Mimo wszystko przystaję na tę ugodę, pozwalam, by Ventus dobrał odpowiednie tempo do przeszkody. Szybko określam jej wysokość – jakiś metr dwadzieścia. Normalnie bym się nie przejęła, ale pogoda naprawdę daje dzisiaj w kość. Odgłos kopyt uderzających o miękką powierzchnię nieco cichnie, wjeżdżamy na trawę. Zaciskam dłonie na wodzy, zachowując mimo wszystko kamienny wyraz twarzy, jak zawsze, w sytuacjach podobnych do tej. Czuję, jak wzbijam się w powietrze wraz z pojedynczymi źdźbłami oraz grudkami ziemi, powietrze huczy, gdy pokonuję jego siłę podczas lotu. Przez parę sekund słyszę tylko to i bicie własnego serca, głośne i ciężkie, niczym po prawdziwym maratonie biegu. Stukot kopyt już dawno ucichł; choć tak naprawdę stało się to zaledwie sekundę temu. Napawam się to chwilą, jakby nic nam nie groziło. Jednak donośne rżenie sprowadza mnie na ten świat, nie pozwalając dalej odlecieć myślami. Lekkie szarpnięcie informuje mnie o tym, że zahaczył tylną kończyną o najwyższą belkę budującą płot – są trzy, w tym jedna złamana w połowie, opierająca się o warstwę roślin. Ventus przez to szybciej trafia na grunt, pozostawiając w nim głębokie wgłębienia, ale lądujemy gładko, ez większych problemów. Parska głośno, przed oczami już mam obraz, jak podnosi ogon i rusza ponownie przed siebie. Warczenie mimo wszystko zdaje się być jeszcze bliżej. Jakim cudem pies pokonał w takiej prędkości coś takiego? Musiał się mocno wybić, a więc jest i silny. I szybki. I wytrzymały. I ZABÓJCZY. Nagle wszystko zmienia się... niewyobrażalnie. Góra staje się dołem, patrząc przed siebie widzę niebo, nie czuję pod sobą ciepła bijącego od zwierzęcia, przez moment nie czuję n i c. Szybuję, w niemym wyrazie przerażenia zdaję sobie sprawę, że ogier poślizgnął się i zapłacił tym mocnym uderzeniem o ziemię, podczas gdy ja została wyrzucona przed siebie. Słyszę, jak bestia zbliża się, a mój najlepszy przyjaciel pada na ziemię, kątem oka dostrzegam, jak się obraca i już zaczyna wymachiwać w chaotyczny sposób wszystkimi wręcz częściami ciała, by wstać i uciec, być może mi pomóc. Wkrótce i ja spotykam się z błotem – amortyzuję rękoma zetknięcie się z ziemią, ból jest znikomy, prawie że go nie odczuwam. Po śliskiej powierzchni poruszam się jeszcze przez około dwa metry – moje myśli krążą wokół naszego bezpieczeństwa i ogólnego stanu Ventusa. Upadek u koni przy takiej prędkości rzadko kończy się tylko zadrapaniami.
- Steve! - słyszę czyiś krzyk, nie potrafię zrozumieć, o co chodzi. Czołgam się w przód, chcąc w te sposób wstać, ale mi się nie udaje. Zamiast dalszych prób, po prostu przekręcam się na plecy, podnoszę na łokciach i pozostaję w takiej pozycji. Widzę przerażonego miotającego się po podłożu konia oraz psa, próbującego w jakiś sposób do niego dotrzeć. W oddali widzę zbliżającą się postać – to pewnie ona krzyczała, być może nawoływała goniące nas wcześniej, a teraz polujące na drugiego czworonoga, stworzenie.
- Ventus! - mój głos nie brzmi głośno, choć pewnie siebie. Jakby dostając zastrzyk energii czuję, że mogę już wstać. Jak to możliwe? Wykres sporządzę później, na razie w sposób podobny do tego używanego teraz przez wcześniej wołanego, powstaję na nogi i biegnę do dwójki wrogo nastawionych do siebie. Nieznajomy chwytając jedną dłonią drewno płotu, przerzuca nogi na drugą stronę i biegnie do nas. Pies nagle odwraca w jego stronę głowę, zamiera, po czym warczy jeszcze na moment kierunku Ventusa ( za co mam ochotę go kopnąć, chociaż nigdy bym tego nie zrobiła bez powodu i wyrzutów sumienia ) i truchta w stronę swojego właściciela. Nie zwracam na niego uwagi, kieruję się prosto do poszkodowanego zwierzęcia. Pierwsze gdzie się patrzę, to na jego szyję, potem pysk i całą resztę. Nic, przynajmniej na tej stronie. Kucam, wyciągam powoli rękę i pozwalam, by zbliżył swoje chrapy do niej i wchłonął jej zapach. Przestał wierzgać bez celu, uspokoił się, choć wciąż pozostał w gotowości do ucieczki. Obecność wcześniej zagrażającego nam ( i może wciąż tak jest ) „drapieżnika” wciąż wywiera na niego presję. Jego oczy są rozszerzone, błądzą po całym otaczającym nas świecie. Głaskam go po pysku okrężnymi ruchami, używając do tego kciuków obu rąk.
- Przepraszam, nie wiem, co go opętało. Chciałem, by cię odnalazł, bo znalazłem pewną rzecz, wytropił cię po zapachu i dalej już... no sama wiesz... - blondyn zaczął się tłumaczyć, po raz pierwszy od dłuższego czasu spojrzałam w jego kierunku. Jego oczy, nieskazitelnie błękitne, spoglądają na mnie ze skruchą. Uśmiecham się blado, mówię tylko:
- Następnym razem po prostu każ komuś to przekazać lub sam poszukaj, psy różnie reagują na komendy. Tak naprawdę nic się nie stało, po prostu twój pies nas przestraszył – mówię, już domyślając się, że jest on posiadaczem zgubionej przeze mnie rzeczy.
- Czyli nic ci nie jest? I jemu też nie? - pyta z nadzieją w głosie. Kiwam przecząco głową, po czym odsuwam się, wstaję i lekko ciągnę za wodze do góry na znak, by wstał. Parska z niedowierzaniem, ale wykonuje polecenie. Nie jest zadowolony z towarzystwa, ale nie reaguje niczym innym, niż po podniesieniu się na wszystkie nogi, przebieraniem nimi.
- Wybacz, ale może dałbyś mi ją później? Znajdziesz mnie w stajni, za jakieś dwie godziny. Chodzi o to, że muszę się zająć Ventusem, nie wygląda najlepiej – tłumaczę, całkowicie ignorując fakt, iż ja także jestem cała z błota, a czerwony kolor notatnika ze spisanymi postępami dokonanymi nad planem pozyskiwania prądu z rzeki mógłby tylko jeszcze bardziej zdenerwować konia.
ILOŚĆ SŁÓW: 1708AKTUALIZACJA QUESTÓW: 18.08.2017
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz